Ilość leśnych dróg w Górach Bystrzyckich jest zdumiewająca i do tego znaczna ich część posiada jakieś nazwy: urzędowe, potoczne, obiegowe. Jest to bardzo pomocne w nawigacji, gdyż łatwo wówczas identyfikować miejsca. Poza tym niektóre nazwy są intrygujące, wywodzą się z legend czy jakichś niesamowitych historii, ale też ze zwykłych, prozaicznych zdarzeń. W tej wycieczce będzie właśnie trochę dróg i może wydawać się ona lekko nudnawa, ale czasem trzeba po prostu przez coś takiego przejść, aby zrealizować plan.
Trochę powyżej ostatnich zabudowań Wójtowic znajduje się polana, która z lotu ptaka wydała mi się dobrą lokalizacją na parking. Jak to nieraz bywa, nie zawsze rzeczywistość nadąża za naszym jej wyobrażeniem i miejsce to nie było tak równe jak myślałem, ale jakoś dałem radę się tam zagnieździć.
Łapię zielony szlak i mknę pod górę udeptywać tutejsze drogi. Ale clou tej wycieczki to jednak nie dróżki, a Szary Człowiek jest, choć nie tak szybko, nie od razu.
Po kilkuset metrach nadarza się okazja na popas w komfortowych warunkach, no ale trochę chyba za wcześnie. Od tego wyraju odchodzi ścieżka do ruin Fortu Wilhelma. Oczywiście zajrzę tam, lecz dopiero na powrocie.
Krzyżówka prze Hutą. W lewo Wieczność, prosto Droga Stanisława. Aby nie było sztampowo pokombinowałem trochę z trasą i mam zamiar zaliczyć kilka mniej uczęszczanych dróg.
Po dwustu metrach Wiecznością odbijam na jakąś nieznaną dróżkę, która przebiega przez wzniesienie Kościelnik i - jak się okazuje - w niektórych mapach określana jest jako Jarzębinowa.
Drugi koniec Jarzębinowej jest przy skrzyżowaniu z Drogą Stanisława i Letnią, pod Sokołówką, znaną bardziej jako Anielska Kopa. Tutaj leśna, zielona dróżka gwałtownie zmienia się w "lasostradę".
Drogą Stanisława docieram na kolejne rozdroże, przy nadrzewnej kapliczce MB Gietrzwałdzkiej. Rzucająca się w oczy czerwień i bogato udekorowane otoczenie sprawiają, że trudno nie zwrócić uwagi na to miejsce. Porównując jednak to, z moimi zdjęciami sprzed kilku lat, widzę sporą różnicę. W 2015 roku kapliczka była mniej krzykliwa i przede wszystkim zawierała inną wersję postaci na obrazie: MB Częstochowską.
Spod kapliczki odchodzi dróżka łącząca Drogę Stanisława z Wiecznością i jest to chyba najdogodniejsze miejsce na manewr przeskoku na całej długości tych równoległych dróg. Ścieżka ta nazywana jest Zyskantem i przyznaję, że bardzo frapuje mnie ta nazwa własna, a właściwie jej etymologia. Próżno w sieci szukać na ten temat informacji, jedynie można domniemywać.
Wiecznością, na szczęście krótkim odcinkiem tej monotonnej drogi, dochodzę do Grzybowej, czyli miejsca, które łączy poprzednią moją wycieczkę z obecną.
Ciągle tylko drogi i las, więc jakakolwiek luka w drzewostanie poprawia minimalnie statystykę atrakcyjności trasy. Góry Orlickie gdzieś tam w oddali i to w zasadzie wszystko.
Z Grzybowej przeskakuje na drogę Na Budę, by po chwili wreszcie dotrzeć do tej, na której mi najbardziej zależało, ze względu na nazwę i związaną z nią legendę: Ścieżkę Strachu. I pierwsze wrażenie nie jest pozytywne, spodziewałem się czegoś absorbującego, co będzie w jakiś sposób adekwatne do nazwy. Ale niestety tak nie jest.
Ścieżka Strachu, czy też - dla spotęgowania odczucia - Ścieżka Wielkiego Strachu, nazwę zawdzięcza pewnej legendzie o hrabim Herbersteinie. W wyniku wojen śląskich Habsburgowie utracili większość Śląska i ziemię kłodzką na rzecz Prus Hohenzollernów. Hrabia Herberstein był wcześniej właścicielem Gorzanowa (Grafenort) i po przejęciu terenów przez Prusy pojawiał się po kryjomu w okolicy, aby szpiegować na rzecz cesarstwa. Oczywiście ktoś o tym doniósł gdzie trzeba i zorganizowano na niego obławę, więc ten uciekł w górski las, mając na plecach pościg. Po zmierzchu pogoń nie ustawała i już prawie go mieli, ale tu w sukurs ściganemu przychodzi nie kto inny jak Grauer Mann, kamienny posąg, który myli tropy i wprowadza w błąd Prusaków, którzy spotkawszy go na swojej drodze, śmiertelnie przerazili się całej tej niesamowitej sytuacji. I ten strach pojawił się w nazwie dróżki. Niestety, nie ma przy niej żadnych śladów, ani innych historycznych czy też współczesnych detali, nawiązujących do tej nacechowanej emocją nazwy. Tylko drzewa i trawa a strachu nie czuć.
Jedynym interesującym elementem przy tej drodze jest słupowa, kamienna kapliczka na jej końcu, pochodząca z 1814 roku, zatem nie ma związku z legendą a z innym, prawdopodobnym zdarzeniem. Podobno wystawił ją ojciec zaginionego podczas zbioru jagód dziecka, z wdzięczności za cudowne odnalezienie. Gdy byłem tu poprzednim razem, w 2015 roku, we wnęce widniał religijny obraz z 1989 roku i napis Ścieżka Wielkiego Strachu. Obecnie po obrazku nie ma śladu, jedynie jest napis na desce robiącej za drogowskaz i jakiś znicz.
A po przeciwnej stronie drogi Wieczność, sterczy on: Grauer Mann (Szary Człowiek), Steinerne Mann (Kamienny Człowiek), lub Strażnik Wieczności. Na jego temat krąży wiele podań. Pierwotna figura powstała w XVIII wieku w miejscu, gdzie podobno znaleziono zamarzniętego człowieka. To, co dzisiaj stoi przy Wieczności to rekonstrukcja późniejszego, bo z 1872 roku posągu. Wykonano ją w 1989 roku a powstała dzięki Andrzejowi Pękalskiemu, o czym jest informacja na tyłach tej ponaddwumetrowej statui.
Z całą pewnością Szary Człowiek pełnił funkcję nawigacyjną, gdyż strzałka na mufce wskazuje kierunek na Pokrzywno.
Napis na kapeluszu nie pozostawia wątpliwości, kim jest ten typ. No ale w dzisiejszej rzeczywistości pełni on funkcję strażnika tej nudnej drogi.
I jedna nowość, w stosunku do mojej poprzedniej tu wizyty. Jak widzę, to narodziła się tutaj nowa świecka tradycja, spotykana w wielu innych turystycznych miejscach. Chodzi o wrzucanie monet gdzie popadnie, będące swego rodzaju magicznym zaklęciem. Tutaj rzuca się je pod stopy posągu. Może Grauer Mann kupiłby sobie za to krzesełko, bo tyle już stoi, ale nastąpi to nieprędko, gdyż największy nominał jaki widziałem to 1 zł.
Przy końcu Wieczności, wysoko na pniu drzewa, wisi kolejny świątek, ten akurat ze św. Antonim, ewidentnie namalowanym przez ludowego artystę.
Po ponownym przejściu przez skrzyżowanie Wieczności i Drogi Stanisława, ruszam żółtym w kierunku Zalesia. Wreszcie mogę cieszyć się przestrzenią, której tak brakowało w lesie. W oddali Czarna Góra i Śnieżnik.
Bardziej na wschód widać część zabudowań pobliskiej Huty a pomiędzy Bartoszem i Barczową widać na horyzoncie Jawornik Wielki i Borówkową w Górach Złotych.
No ale dość już pięknych przestworzy, wracam do lasu, bo Fort Wilhelma sam się nie zobaczy. Resztki po tej bezużytecznej, militarnej pruskiej budowli zarastają sobie spokojnie, podobnie jak Fort Fryderyka. Jednak obejście tego terenu to mimo wszystko coś ciekawszego niż połykanie kilometrów monotonnych leśnych dróg.
Mimo częściowej rozbiórki, bo część kamienia poszła na budowę szkoły w Bystrzycy Kłodzkiej, pozostało trochę śladów tej dawnej fortyfikacji.
Spacer po dnie fosy jest interesujący a dodatkowo można zajrzeć tam, gdzie jeszcze jest to możliwe, zanim się to całkiem zawali.
Z fortu wychodzę na zielony szlak i pędzę na południe w celu dotarcia najdalej jak to możliwe, aby przy następnej wycieczce kontynuować trasę od miejsca, do którego dojdę, a nie było zbyt dużo do nadrobienia. Kierując się tą myślą doszedłem do jakiegoś ogrodzonego terenu, na tyle charakterystycznego, żeby go zapamiętać.
Na powrocie zatrzymuje się na postójce przy rozdrożu, gdzie dojadam resztki z plecaka. Właśnie idącą w bok nieoznakowaną dróżką mam zamiar dojść w jeszcze jedno miejsce.
Ruina XIX-wiecznej kaplicy Marii Wspomożycielki. Dziś to środek lasu, ale niegdyś znajdowała się na jego skraju. Niełatwo jest ją znaleźć, gdyż dróżka pod nią nie doprowadza.
Kompletnie zdewastowana, jest obecnie tylko ciekawostką historyczną a oględziny należy robić ostrożnie, ze względów bezpieczeństwa.
I to tyle tej wycieczki, wracam do Wójtowic po zrobieniu blisko 13 km. A na koniec jeszcze mrówczy kopiec spod, a właściwie znad Wójtowic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz