czwartek, 28 września 2023

JODŁÓW - ŹRÓDŁO NYSY KŁODZKIEJ

 


    Tę wyprawę zaplanowałem jako krótką, gdyż nie wiedziałem, co mnie czeka. Chodzi oczywiście o dojście do źródła Nysy Kłodzkiej, które odwiedziłem sześć lat wcześniej i już wtedy nie było ono łatwe a przez ten czas wiele mogło się zmienić. Byłem więc gotowy na niesprzyjające warunki drogowe, które w znaczący sposób utrudnią i spowolnią mój marsz. Jak się później okazało, było gorzej niż myślałem. Ale od początku...
    Parking nad Jodłowem to idealne miejsce do startu w rejon śnieżnickiego, granicznego grzbietu. Wiedzą o tym turyści, więc nawet we wrześniowe, czwartkowe przedpołudnie, nie brakowało ich tutaj.

    Czerwonym szlakiem kieruję się od razu w stronę rzeki, a że jest to trawers, idzie się lekko, łatwo i przyjemnie. Po około półtora kilometrze jestem nad Nysą, na mostku.

    Do źródła mam zamiar iść na powrocie, ale zauważam, że w górę rzeki odchodzi ścieżka i korzystając ze sposobności robię rozpoznanie, jak daleko da się nią dojść, bo może się okazać, iż jest dogodniej niż tą, którą zaplanowałem. Szybko stało się oczywistym, że owa ścieżka kończy swoje funkcjonowanie i że to był zły trop.

    Czyli będę musiał użyć drogi, która kiedyś od źródła wracałem. Na razie jednak pędzę na południe, od czasu do czasu schodząc z drogi ciężarówkom. Odbijam na drogę idącą jeszcze niżej, aby potem już szlakiem żółtym maszerować równolegle, bo tą górną będę wracał.

    I tu spotykam gada, żywego, ale mało ruchliwego, pięknie lśniącego w słońcu, który dawał się sfotografować, choć głaskać go nie próbowałem. Do żmii bym tak blisko nie podszedł, ale znam się na tyle, że wiem, iż padalec nie jest groźny i w ogóle nie jest wężem.

    Kiedy las wokoło, to w zasadzie nie ma co opisywać, ale jeśli łąka, to już jest jakiś ewenement, który trzeba wyakcentować, że słoneczna, że zielona, że z ładnym widoczkiem.

    Jednak w dalszej drodze widoczki są o niebo lepsze. Jest Urwista i w tle Góry Orlickie.

    Gdzieś tam w oddali Jagodna.

    Jest w końcu ławeczka, przy której rozstałem się z "wodną drogą" podczas poprzedniej przechadzki. To punkt wspólny obydwu moich wycieczek. 

    Dobrze usytuowana, pozwala cieszyć się krajobrazem i relaksować po kilkusetmetrowym podejściu.

    I teraz długa prosta, półtora kilometra, aby znowu znaleźć się przy Nysie Kłodzkiej. Dziwna trochę ta wycieczka, ale wpisuje się w pewien ciąg, który chcę zachować, bo jest to cześć czegoś większego.

     Po drodze mnóstwo źródełek i potoczków.

    I ponownie na mojej drodze spotykam samochody ciężarowe, ale nie z drewnem a z kamieniem. Chyba ulepszają tutejsze drogi.

    Jest mostek nad Nysą, ale to jeszcze nie tu zacznę atak na źródło. To będzie dwieście metrów dalej.

    I dwieście metrów dalej zaczynam. Tą podchodzącą dróżką kiedyś szedłem w dół, od źródła i pamiętam, że była znośna. Obawy miałem jedynie o dojście z niej w dolinę, gdyż była tam słabo wydeptana ścieżka. Zobaczymy.

    Dopóki droga wiodła starym lasem świerkowym, wystarczyło omijać płynące zewsząd strużki wody, choć troszkę blotka jeszcze nikomu za bardzo nie zaszkodziło.

    Jednak wyżej, gdzie brak cienia, zaczyna się koszmar. Trawsko jest po pachy, woda i inne przeszkody ukryte w tym trawsku, jakieś suche gałęzie, o które łatwo się potknąć i wywalić, tylko dzików brakuje i oczywiście żmij.

    A ścieżynki w dolinkę jak nie było, tak nie ma. Postanowiłem zatem wbić się na czuja, między choinkami. W ten sposób przekonałem się, że ten koszmar, za który uznałem przejście przed chwilą po wysokiej trawie, to faramuszka. Teraz to dopiero miałem horror, nie dość, że stromo, miejscami grunt niepewny, to jeszcze gęste iglaste zarośla smagające mnie brutalnie co chwile po rękach i twarzy. Na szczęście nie trwało to długo i dotarłem do wody. Ale to jeszcze nie źródło.

    I nie koniec tortur. Musiałem iść w górę płynącej wody, tylko nie bardzo było po czym. Zbocza strome, zatem brzegiem się nie da. Bardzo powoli stąpałem po jakichś zielonych, gąbczastych roślinach, próbując utrzymać równowagę, a to podpierając się kijkami, a to próbując przytrzymać się czegoś wystającego na brzegu. I takie przytrzymanie się konara spróchniałego pnia nad głową, spowodowało jego ułamanie i uwolnienie masy suchej ziemi, która bezceremonialnie zsunęła się na mnie z góry i cudownie oblepiła moje spocone ciało. Właśnie tego, oprócz toru przeszkód, było mi potrzeba.

    Jednak upór, godny największych odkrywców tego świata, został nagrodzony. Dotarłem do miejsca, skąd wypływa Nysa Kłodzka. Przez tych sześć lat wiele się zmieniło. Wtedy to był teren bardziej dostępny, była tu mała polana, wszystko jakoś bardziej uporządkowane. Teraz jest tu dziko.

    Z wnętrza stoku wypływa woda, tworząc na samym początku mały rezerwuar a potem już strużkami spływa dalej. Szkoda, że nikt nie zadbał o to, aby to miejsce jakoś oznaczyć, zrobić jakieś cywilizowane dojście, niekoniecznie od razu ruchome schody i wielki pomnik, ale ścieżka, tabliczka, może skromna ławeczka. Takie rzeczy pewnie leżą w gestii Lasów Państwowych, bo to ich teren. A może chodzi o to, żeby to miejsce było tajne?

    Ustaliłem, tak dla informacji, korzystając z GPS, położenie tego źródła, żeby można było łatwiej je oznaczyć i odnaleźć w mapie.

    Musiałem jeszcze tylko się wydostać z powrotem do tej niemiłej dróżki nad dolinką a ścieżki, nawet zwierzęcej, nie ma, więc wspinałem się  po omacku wśród trochę wyższych drzew i krzewów, aż się udało. Pierwotnie chciałem tą dróżką dojść do szerokiej leśnej drogi nad nią i tamtą wrócić spokojnie do Jodłowa. Niestety, po tych wszystkich perypetiach, wolałem wrócić na dół tą częścią, którą już poznałem, niż brnąć pod górę jeszcze blisko trzysta metrów po nieznanej ścieżce z szykanami. I tak zakończyłem tę krótką (ok.9,5 km), ale trudną przygodę ze źródłem Nysy Kłodzkiej. Do Jodłowa dotarłem cały.

 

 








środa, 20 września 2023

PISARY - OPACZ - JASIEŃ




 



    Zanim fizycznie trafiłem do Pisar, pojeździłem sobie po nich w Google Street View w poszukiwaniu dogodnego miejsca na parking. Wytypował sobie takie trzy, w razie gdyby coś nie "pykło" za  pierwszym razem. Udało się nieźle, bo miejsce znalazłem nad samą Nysą Kłodzką.

     Czekała mnie kilkusetmetrowa dreptanina przez wioskę asfaltem, toteż rozglądałem się w poszukiwaniu jakichś godnych uwagi obiektów do sfotografowania. Takimi przeważnie są przydrożne kapliczki, mające prawie zawsze jakąś swoją historię. Kaplica św. Onufrego powstała prawdopodobnie w 1813 roku, gdy Pisary zwały się Schreibendorf.

    Stara, drewniana chałupa sudecka, wyglądająca na opuszczoną, także przyciąga wzrok. Ciekawe, czy popadnie w całkowitą ruinę, czy jednak jest dla niej jakiś ratunek?

    I wreszcie, wraz ze szlakiem, zejście z drogi w pola na podbój Masywu Śnieżnika. Mam tam podczas tej przechadzki do załatwienia dwie górki.

    Zanim jednak górki, to jeszcze trochę okolicznej płaskości z widokiem na orlickie garby; Suchý vrch, Bouda, Vysoký kámen i mały wyprysk czyli Studený.

    Rozdroże pod Opaczem łączy moją obecną wycieczkę z poprzednią i jest furtką w góry masywu. Stąd zaczyna się odczuwalna, coraz większa stromizna.

    Oczywiście wzdłuż granicy wiedzie pas zarośli i droga prowadzi po ich jednej, bądź po drugiej stronie, czasem środkiem a niekiedy wielowariantowo.

    Po czeskiej stronie jest bardziej łąkowo i to tam wychylam głowę, aby uchwycić piękno okolicy i kończącego się lata. Zostawiam w tyle bliskie równości oraz nierówności na horyzoncie w postaci znanych, wspomnianych już wierchów Gór Orlickich, ale również kawałek Hanušovické vrchoviny z takimi szczytami jak Kamenáč, Luzný i Křížová hora.

    Na wprost mam grzbiecik z trzema wierzchołkami, w tym dwoma nazwanymi a są to Špička oraz Na Vyhlídce. Tutaj już widać jak wzrasta nachylenie stoku.

    A przed sobą mam podejście na Opacza. Żarty się skończyły, teraz potrzebna silna praca nóg, bo stromizna z każdym metrem rośnie, wraz z zapotrzebowaniem organizmu na tlen. Będę coraz bliżej nieba.

    Dwie poprzednie wycieczki rozpieściły mnie swoją łagodnością, więc potrzebowałem takiego brutalnego liścia na otrzeźwienie, w formie intensywnej, męczącej wspinaczki. I wygramoliłem się wreszcie, ale dopiero w okolicę pierwszego wierzchołka Opacza z kotą ok. 710 m n.p.m. Kulminacja jest tam gdzieś w lesie.

    Ostatnie metry przed szczytem głównego wierchu przebiegają bezcieniowo, co nie znaczy, że z widokami jest OK. Nie jest. Te pozornie niskie zarośla uporczywie blokują dostępu do dalszego krajobrazu. 

    Opacz główny. Trzeba zaznaczyć ten atrybut, gdyż według mapy góra ta posiada aż pięć wierzchołków. Ten jest najwyższy i mierzy ca 742 m n.p.m. Czeska nazwa Opacza to Výčnělek a dawna niemiecka - Appen Berg. Obie mniej więcej znaczą to samo, czyli wyrostek. Niestety na szczycie nie ma żadnej tabliczki i jedynym pewnym punktem odniesienia jest słupek graniczny.

    Trzeci wierzchołek, minimalnie niższy niż główny (741 m n.p.m.), jest z lekkim, międzykrzaczastym widoczkiem na Trójmorski Wierch.

    Czwarty (724 m n.p.m.) widzę schodząc z trzeciego. Goły placyk to sprawka Czechów, bo to po ich stronie wycięto drzewa.

    Przy okazji tego zejścia są jeszcze inne, warte uwiecznienia krajobrazy; piękne łąki na stoku Jasienia oraz Slamník ze Ścieżką w Obłokach i mostem wiszącym.

    I wreszcie piąty wierch Opacza (733 m n.p.m.), który ukazuje się zaraz po wyjściu z lasu. Tu można wybrać sobie stronę granicznych zarośli, po której chce się iść. Na razie czeska opcja wydaje się lepsza.

    Bo tu jest więcej przestrzeni i zielonych łąk. Teraz czeka mnie atak na widocznego na pierwszym planie Jasienia. Jakże słodko wygląda to podejście.

    Rozglądam się dookoła, bo jest czym cieszyć oczy. Ta zalesiona górka to Větrný vrch.

    Na siodełku, w zaroślach, ukryta jest zapomniana kamienna kapliczka. Biedna jakaś, z obrazkiem namalowanym na desce, w ascetycznym wnętrzu.

    Przy kapliczce przechodzę chwilowo na polską stronę krzaków, aby ogarnąć trochę swojskiego pejzażu. Też jest pięknie. Do pobliskiej Urwistej mam w linii prostej jakieś dwa kilometry.

    Za Urwistą czai się pozornie bliska Jagodna, ale to złudzenie, znajduje się ona daleko, po drugiej stronie kotliny a za nią łapią się jeszcze orlickie tysięczniki .

    Znów jestem u sąsiadów i ze stoku Jasienia podziwiam miód malina panoramę. Na widnokręgu są w większości znane i wielokrotnie już przedstawiane szczyty Hanušovické vrchoviny i Gór Orlickich. 

    Górne partie Jasienia są już jednak zalesione, chociaż przytrafiają się miejsca z niższym drzewostanem i wtedy widać kawałek świata.

    Najwyższy punkt Jasienia niewiele ma do zaoferowania. Wprawdzie nie ma tu gęstego lasu, ale warunków widokowych również nie ma. Nie ma także co się nad nim rozwodzić, jedynie w celach informacyjnych można zameldować, że po czesku to Jelení vrch, po niemiecku Eschen Berg a jego wysokość to 936 m n.p.m. Okazało się, że zdobywanie tej góry było bardziej ekscytujące niż jej zdobycie.

    Niedaleko od szczytu jest już skrzyżowanie pod Trójmorskim Wierchem, przy starym turystycznym przejściu granicznym. Stąd wariantów dalszej wędrówki jest sporo. Ja już wcześniej sobie to zaplanowałem i niestety postanowiłem ominąć Trójmorski Wierch, ponieważ za ważniejsze w mojej przygodzie uznałem źródło Nysy Kłodzkiej. To właściwe źródło, a trudno byłoby mi bez dziwnych ewolucji zaliczyć oba te miejsca.

    Chwila postoju na uzupełnienie energii oraz relaksacyjne unieruchomienie gnatów i ruszam w dalszą drogę.

    A dalsza droga to żółty i czerwony szlak. W pewnym momencie tabliczka na drzewie informuje, że do źródeł Nysy Kłodzkiej trzeba odbić ścieżką w dół. Wiem, że to pokazywane w wielu mapach miejsce początku Nysy Kłodzkiej, nie jest tym poprawnym, ale i tak schodzę zobaczyć, bo blisko.

    Jest i źródełko, wybijające spod świerkowych korzeni a woda tak czysta, ze na zdjęciu wydaje się, że jej nie ma. Przy źródle są tablice i ławeczka. Jeszcze w czasach niemieckich uznawane ono było na początek Nysy Kłodzkiej, ale współczesna hydrografia jednoznacznie określa położenie głównej nitki N.K. i nie prowadzi ona niestety tutaj. Tu, według opracowania Miasta i Gminy Międzylesie, wybija Potoczysko, lewy dopływ Nysy.

    Wracam na szlak, na drogę, w okolicy której znajduje się o wiele więcej źródełek a jej dawna, niemiecka nazwa Wasserweg zdecydowanie nie była na wyrost.

    Kiedy przy rozdrożu moje nogi poczuły ławkę, przekonały mnie, że warto z niej skorzystać, bo się marnuje. A że jej usytuowanie jest świetne, ten postój to podwójna przyjemność. Z gaszeniem pragnienia to nawet potrójna.

    Urwista, Góra Spalona, Białek, czyli kawałek ciekawego grzbietu nad Jodłowem a na horyzoncie Bystrzyckie i Orlickie. Takie rzeczy z ławki widać.

    Na tymże rozdrożu opuszczam "drogę wodną", ale będzie kontynuacja podczas następnej wycieczki. Tymczasem schodzę do Potoczka z myślą, że już żadnych podejść dziś nie będzie. I tak jak po nocy przychodzi dzień, tak po lesie czas na łąki, z jakimś dziwnym zielskiem.

    Są i piękne widoki na Bystrzyckie i Orlickie. Jest Czerniec i najbardziej wystający Anenský vrch.

    Jagodna.

    Zabudowania Jodłowa z kościołem Jana Chrzciciela.

    Przemarsz przez wioskę. Tutaj najbardziej w oczy rzuciła mi się bardzo polityczna szopa. 

    W górnym rejonie Potoczka czuć jego letniskowy charakter. 

    Zdarzają się również opuszczone domostwa.

    Wiejski charakter gdzieniegdzie też jest zauważalny. Nie wszędzie, jak tu, szczęśliwy drób posiada luksus swobodnego hasania poza zagrodą.

    Rzut oka na miejsce, gdzie Potoczysko wpada do Nysy Kłodzkiej płynącej z Jodłowa. Niestety wiele nie widać, bo zielenina sporo zasłania.

    I jeszcze ładniutki wodospad na tejże Nysie. 

    Wreszcie Pisary i koniec wycieczki. W sumie około jedenastu przyjemnych kilometrów.