W każdym paśmie górskim jest mnóstwo wierzchołków, którymi nie przebiegają żadne szlaki, ale zdarzają się przez nie ścieżki, czasem szerokie, czasem wąskie. I kuszą. Góry Sowie zawierają w sobie sporo takich wzniesień i gdy się spojrzy w mapy, to aż się chce tam powędrować, a jeśli jeszcze jest kilka takich garbów w kupie, tworzących grzebień, który można przejść jednym ciągiem, to już jest miło. Spośród bogatej oferty takich miejsc w Górach Sowich, wybrałem sobie okolice Ciemnego Jaru, doliny wiodącej od Leśnego Dworku po przełęcz Trzy Buki.
Gdzieżby indziej miałbym zacząć, niż przy Leśnym Dworku w Bielawie, gdzie są miejsca postojowe, ale coś jeszcze. To coś nazwałbym "piknikarium", czyli takie miejsce z grillową infrastrukturą, które już od rana okupują miłośnicy strawy na świeżym powietrzu. Dopiero co wysiedli z wozu i szykują się powoli do uczty. A dzień zapowiada się cieplutki.
Ja swoje jadło mam w plecaku i ucztował będę gdzieś po drodze, bo jednak wędrówka jest dla mnie równie ważna. Rzeczony Leśny Dworek, to ładny budynek w stylu tyrolskim zbudowany pod koniec XIX dla Friedricha Dieriga, syna Christiana Dieriga, założyciela zakładów włókienniczych w Bielawie.
Ruszam pod górę Ciemnym Jarem (daw. Kohlgrund), prowadzony niebieskim szlakiem. Nie taki on znowu ciemny, jak sugeruje nazwa, bo słońce dociera do dna doliny, ale może ktoś, kto to nazywał, szedł tędy późną jesienią? Nie wiem jak jesienią, lecz teraz ruch na trasie spory, w większości rowerzyści.
O samym jarze trudno coś ciekawego napisać, oprócz tego, że droga monotonnie podchodzi coraz wyżej a jak się za szybko idzie, to można się zmęczyć. I jeszcze prowadzi wzdłuż potoku, a co to za potok, to trudno powiedzieć, gdyż w mapach są rozbieżności. Jedne sugerują, że to Bielawica, inne, że bezimienny. W każdym razie doszedłem jarem do przełęczy Trzy Buki (daw. Hemmhübelbuche), na której jest krzyż oraz tablica poświęcona ks. Popiełuszce.
Ledwie przeszedłem dwa kilometry i już muszę pochłonąć dawkę energii, bo są ku temu warunki, a później różnie może z tym być.
Z przełęczy wybór dróg jest znaczny, bo są trzy szlaki i kilka nieoznakowanych, więc wybieram tę idącą na grzbiet, którego południowy stok jest północnym zboczem Ciemnego Jaru. Zanim osiągnę pierwszą kulminację, wdrapuję się na "półgórek", z którego już coś tam można zobaczyć. Na pierwszym planie Korczak, Niedźwiadki i Żebrak a z tyłu Kozia Równia i Wielka Sowa.
Z innej strony sąsiednia Wilczyna, za nią częściowo widoczna Bielawa a na horyzoncie Wzgórza Krzyżowe m. in. ze Stołążkiem.
A przede mną zachęcająco wyglądający szczyt, wydaje się niezbyt mocno zadrzewiony, ale łysy też nie.
Sam wierzchołek jednak jest częściowo pokryty bujną szatą, choć rośnie tu tylko kilka wysokich drzew, reszta jest niskopienna, ale wystarczająco zasłaniająca okolicę.
W sieci widziałem ofoliowaną kartkę z nazwą Niedźwiadek na jednym z wysokich drzew na szczycie. Nie przetrwała ona próby czasu, ale jest po niej ślad w postaci gwoździ wbitych głęboko w pień. Niedźwiadek (daw. Schulzen Berg - 675 m n.p.m.) nazywany jest również Wroną.
Pomiędzy Niedźwiadkiem a następnym wzniesieniem, jest kolejny garb, rzec można widokowy, z którego przystoi poobserwować północną stronę, gdzie przede wszystkim rzuca się w oczy Ślęża i Radunia a także Wzgórza Kiełczyńskie.
No to tyle dalszych widoków, bo dalej już jest gęściej, ale za to w błogim cieniu roślinności. Następnym wierzchołkiem jest Chmielina (daw. Hopfen Berg - 664 m n.p.m.) z resztkami jakiegoś płotu.
Ostatni garb w tym grzbiecie jest bezimienny a charakteryzują go jasne kamienie rozścielone na podłożu. Osobliwie to wygląda, ale przecież chyba nikt specjalnie tych kamieni tu nie przyniósł? Stąd schodzę niżej słabo zarysowaną ścieżką.
Po wyjściu z lasu przed oczami staje mi znajomy pagór, który nie tak dawno miałem okazję zdobyć a jest to Panek we Wzgórzach Bielawskich.
Przerzucam się na zielony i będę chciał wleźć na druga stronę doliny, najpierw jednak przemarsz w pełnym słońcu wybrukowaną ulicą Nowobielawską wzdłuż wybrukowanej Bielawicy i widzę już swoje następne zadanie: Koci Grzbiet.
Zaczęła się gehenna. Cholernie stromy stok plus temperatura brutalnie mnie potraktowali, nie nadążałem ocierać potu z czoła a płuca krzyczały z rozpaczy. Kilka przerw, w tym dłuższa na posiłek, pozwoliły mi przebrnąć ten - w sumie - niezbyt długi odcinek (ok. 400 metrów). Znalazłem się wreszcie na jakiejś kulminacji, ale to jeszcze nie ta właściwa.
Tuż za nią jest siodełko, na którym spotykają się różne drogi; jedna ze szlakiem zielonym obchodzi Koci Grzbiet z prawej, inna robi to z drugiej strony, a ja walę na wprost próbując dojść na szczyt, bo jest taka możliwość.
Już nie tak strasznie, ale ciągle pod górę, wchodzę najpierw szeroką dróżką, a ta nagle zamienia się w ścieżkę w wysokiej trawie, bez cienia.
Łapię haust powietrza razem z widoczkiem, który ma odwrócić uwagę od dyskomfortu spowodowanego sporym wysiłkiem, ale to nie bardzo pomaga chwilowo udręczonemu ciału.
Udało się, dotarłem na Koci Grzbiet (daw. Katzenkamm - 615 m n.p.m.), ale nie ma czym się ekscytować, to nie jest obecnie punkt widokowy. Ledwo wystające skałki na środku placyku, to element wyróżniający to miejsce, a oprócz tego roślinność wokół na tyle wysoka, aby uniemożliwiać dalsze obserwacje i na tyle niska, by nie dawać cienia. I żadnej wizytówki.
Wchodząc na górę mijałem bardzo wysokie drzewo i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że to brzoza, bo jednak ten gatunek drzew kojarzy mi się ze średnim wzrostem a ta jest wybitna. Dopiero z góry mogłem ją jakoś ogarnąć.
Blisko szczytu, po południowej stronie, jest dróżka oplatająca sąsiednią górę, którą jest Kuczaba. Oczywiście zapragnąłem wejść na wierch będąc blisko. Niestety problem pojawił się w braku jakiejkolwiek ścieżki na niego, więc ruszyłem okólną drogą bacznie wyglądając jakiegoś dojścia.
Nie widać żadnego wejścia na górę, bo jest płot broniący do niej dostępu. Idąc wzdłuż niego znalazłem miejsce, gdzie ogrodzenie skręca i jest trawiasta dróżka, zatem pcham się na górę. Lekko nie jest, mimo to dochodzę do niewielkiej kulminacji, ale nie jest to jeszcze szczyt Kuczaby. Dla mnie niestety jest, gdyż zatrzymuje mnie kolejny płot, za którym widać wydeptaną ścieżkę wiodącą na wierzchołek, jednak nie mam zamiaru przez niego kicać ani się przeczołgiwać pod nim, a tym bardziej go obchodzić.
Wracam na trawers wokół Kuczaby i obchodzę ją od wschodu szukając przy okazji miejsc z lepsza widocznością. Trafia się ponownie Ślęża z Radunią i Wzgórza Krzyżowe a blisko Panek.
Na południowym stoku Kuczaby łapię szlak niebieski i schodzę nim właściwie już do punktu wyjścia, lecz nie od razu. Przy Rozdrożu pod Kocim Grzbietem przeskakuje na zielony, aby dojść w jeszcze jedno miejsce.
Do tego miejsca mam niespełna kilometr trawersem Kociego Grzbietu, więc zanim tam dotrę rozglądam się za jakimiś interesującymi obrazkami. Jest grzebień, po którym wędrowałem na początku wycieczki, z Niedźwiadkiem i Chmieliną.
Na miejscu widzę tabliczkę, jaka również powinna być na szczycie, a nie było. Co prawda to też jest Koci Grzbiet, ale tylko jego zachodni stok.
To, co mnie tu przyciągnęło, to platforma widokowa im. Janka Gajdy, pod którą jest tablica pamiątkowo-informacyjna przytwierdzona do skały.
Przyjemne miejsce z ławeczką, na chillout. Do tego zacienione, co przy mocnej operacji słonecznej nie jest bez znaczenia.
Widoki z niej nie są może spektakularne, ale wystarczająco satysfakcjonujące. I znów widzę grzbiet niedźwiadkowo-chmielinowy, po drugiej stronie doliny.
Teraz mogę wracać do niebieskiego i schodzić w dolinę płynącego nią potoku, a co to za potok, to - jak pisałem na początku - trudno określić, bo są mapowe rozbieżności, tak więc może to być Bielawica albo Niedźwiedzi Potok. Znajduje się na nim Stacja Uzdatniana Wody, z m.in. budynkiem pochodzącym z 1928 roku, identycznym, jaki spotkałem niedawno i niedaleko, we wzgórzach Bielawskich, na Studniku.
I jeszcze rzut oka na Koci Grzbiet z dołu.
A przy Leśnym Dworku konsumpcja z rożna idzie pełną parą. Niestety nie każdy biesiadnik zadowala się tylko ciepłym posiłkiem, potrzebując do tego różnego rodzaju napojów i to chyba w znacznej ilości, gdyż na drodze spotkałem dwóch jegomości mocno zgrillowanych, którzy chyba zbyt późno przerwali spożycie, przez co mieli ograniczony kontakt z otoczeniem. Niefajnie to wygląda. Ja jednak wolę niedzielę spędzać inaczej, a jeśli grill, to raczej pod wieczór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz