czwartek, 15 sierpnia 2019

CZARTOWSKIE SKAŁY I DZIÓB




     15 sierpnia - święto państwowe, rodacy ruszają w świat. Chociaż wybrałem krótką i pozornie nieatrakcyjną trasę, to jednak musiałem jakoś dojechać na punkt startu. Niestety wyznaczyłem sobie miejsce obarczone błędem, bo akurat pół Polski jedzie odwiedzać atrakcje naszych południowych sąsiadów w Skalnym Mieście, ale nie normalnie przez dawne przejście Golinsk/Starostin, lecz przez wąziutkie Mieroszów/Zdoňov. Czeska policja jednak nie pozwoliła, by ulicę spokojnej wioski przekształcić w autostradę i zawracała wszystkich kierowców na właściwą drogę. Niestety oberwałem rykoszetem, bo musiałem stać w korku do granicy, której wcale nie zamierzałem przekraczać.

    W końcu udało mi się zaparkować i ruszyć pieszo w kierunku, którego nikt inny nie obrał. Ależ jestem aspołeczny.

    Zostawianie za sobą tumultu to jedna z wielu zalet górskich wycieczek. Przejście w tryb ciszy to błogie uczucie, jak wtedy, gdy sąsiad zza ściany kończy remont mieszkania i milknie wiertarka. A tu, prócz ciszy, jeszcze stabilne obrazy. Na zachodzie Křížový vrch na tle Adršpašsko-teplických skal.

    Szlak idący na granicy lasu, czasem do niego zagląda, bo ten się ładnie urządził i pragnie pochwalić się swoim zielonym podszytem z paproci.

    Niezwykle wdzięczny jest odcinek szlaku zielonego, pomiędzy przejściem granicznym a Łączną. Prowadzi on płytką, bezleśną doliną, a właściwie dwiema dolinami, spotykającymi się pośrodku, między zalesionymi, sąsiadującymi grzbietami Dziobu i Mielnej. Jest łagodnie i przestronnie.

    Przy zejściu do Łącznej od razu rzuca się w oczy zagrodzony teren a za nim grupy różnych zwierząt. To drugi na Dolnym Śląsku ogród zoologiczny, z wieloma egzotycznymi gatunkami. A nad tą menażerią góruje wierzchołek Dziobu, jeszcze nie wiem jak trudno osiągalny.

    W planie nie mam zwiedzania zoo, więc tylko powierzchownie owładam wzrokiem i obiektywem teren z niektórymi, bardziej dostępnymi stworzeniami.

    Czasem widać "więcej niż jedno zwierzę".

    W Łącznej szlak zielony ucieka w stronę granicy, ale pojawia się niebieski, który przez ponad sześć następnych kilometrów wiedzie asfaltowymi drogami. Na szczęście ja tylko nieco ponad kilometr będę się z nim zmagał, aż do dróżki skręcającej w stronę lasu, będącej granicą pomiędzy Łączną i Różaną.

    A w tym lesie czeka pomnik, tylko nie jakiegoś politycznego ważniaka, a czegoś istotniejszego - przyrody.

    Obiecująco wygląda schron turystyczny przy jednej ze skał, bo może pomieścić sporą gromadę i nie jest niepokojąco zasyfiony.

    Czartowskie Skały (daw. Teufel Steine) to grupa skał obejmująca Zapomniane Skałki, przy których jestem, oraz Samotną i Bliźniaki po drugiej stronie drogi na stoku Dziobu. Najłatwiej dostępna jest ta 25-metrowa blisko schronu.

    Największe wrażenie robią jednak nie rozmiary tego skalnego kloca, ale fikuśność kształtów wyrzeźbionych w nim przez czas i erozję.

    Chciałoby się rzec: jak w Stołowych, tylko właśnie w Górach Stołowych się znajduję a dokładnie na ich północnym krańcu - w Zaworach. Powoli obchodzę bryłę i widzę od tyłu ścieżkę wchodzącą na wyższe piętra. Na dachu jednak najciekawiej.

    Na wąskim grzbiecie stoi piękna rzeźba dłuta Vento Pluviusa przedstawiająca niedźwiedzia za skałą.

    Innym dziełem tego wszechstronnego, wielbiącego tworzyć w plenerze artysty, jest tajemniczy, mityczny "wonsz".

    Na skraju skały widoczne są liczne "rogi", co być może było dawniej inspiracją do nazwania tych piaskowców diabelskimi.

    Widoki z góry nie są rewelacyjne, ale można uszczknąć krztynę krajobrazu. Najbliżej znajdują się Mieroszowskie Ściany.

    Po drugiej stronie drogi czeka już na mnie Dziób (daw. Spitz Berg), którego kształt - jak sądzę - miał niepoślednie znaczenie przy nadawaniu mu nazwy.

    U jego stóp leży Samotna - skała widoczna z drogi, która zawsze mnie intrygowała, ilekroć przejeżdżałem tędy samochodem. Nareszcie nadarzyła się okazja poznać ją bliżej.

    Niestety teren od strony szosy jest prywatny i ogrodzony elektrycznym pastuchem, zatem muszę obejść skałę od drugiej strony. I obchodzę. Wejście na nią jednak jest zbyt ryzykowne, więc daję sobie spokój.

    Dokonuję inspekcji z poziomu gruntu i oceniam, że ten obiekt jest o wiele niższy niż poprzedni. I to o kilkanaście metrów.

    Udało mi się znaleźć dróżkę biegnąca w stronę szczytu i wejście na Dziób wydawało się takie proste i szczęśliwe.

    Mój optymizm szybko został zredukowany po około stu metrach. Dróżka, owszem nadal była, ale przybrana suchymi gałęziami w ilości niepojętej.

    Odwrotu nie ma. Skoro ktoś się tak natrudził, żeby uprzyjemnić moją wycieczkę, nie mogę go rozczarować. Przebrnięcie krótkiego odcinka w śniegu po kolana sprawiłoby mi z pewnością mniej trudności, niż pokonywanie tego chrustowego parkouru, ale jakoś udało mi się sforsować zasieki i znaleźć na zachodnim stoku, skąd można pobrać troszkę krajobrazu z Rogiem i Drogoszem w Zaworach a także dalszymi Karkonoszami.

    A w tych Karkonoszach jakby nic innego nie było: Czarna Kopa i to wyższe z takimi talerzami na górze.

    Zarośnięta, choć już bez przeszkód dróżka, wyprowadza na lekko wypłaszczony teren poniżej szczytu, po północnej jego stronie. W oczy rzuca się coś w rodzaju wału rozciągniętego na skraju tej równi.

    Jak się okazuje, polski archeolog Michał Filipowicz odkrył niedawno w Sudetach ślady po kilkunastu dawnych fortyfikacjach i właśnie jedna z nich znajdowała się na górze Dziób. Czyżby tutaj?

    W artykule, który czytałem, nie było szczegółów lokalizacji, ale były zdjęcia z tych miejsc i jedno z nich na pewno było zrobione z tego punktu z widokiem na Lesistą Wielką, Stożek Wielki i Bukowiec.

    Widać także Włostową, Pośrednią z Obírkou oraz Ruprechtický Špičák.

    Ten ostatni przykuwa wzrok swoim charakterystycznym kształtem.

   A na niebie różnokolorowi "ptacy" rozkoszują się przestrzenią i widokami podczas szybowania w ciszy. Jak ja im zazdroszczę.

    Wierzchołek góry to krótki, wąski i opadający grzbiet, na który trzeba wspiąć się w dogodnym miejscu tak, aby nie było po chaszczach. Do pokonania jest około trzydziestu metrów przy różnicy poziomów dziesięciu metrów. I to się nazywa atak.

    Na południowym krańcu grzbieciku jest najwyższy punkt góry mierzący 693 m n.p.m.

    Szczyt nie jest bardzo zadrzewiony, ale za to porośnięty niskopienną zieleniną, w którą łatwo się zaplątać. Naprzeciw widać sąsiedni wierch, któremu przyklejono nazwę Chochoł.

    Z innych pobliskich górek widoczna jest Buková hora.

     Żadnej ścieżki ze szczytu oczywiście nie ma, więc po zachodnim, ściółkowym stoku schodziłem szukać jakiejś dróżki, aż znalazłem się przy starym wyrobisku.

    Widać, że eksploatację już dawno tutaj zakończono, lecz ślady po działalności kamieniołomu nadal są widoczne.

    W drodze na sąsiednią górkę napotkałem przycupniętą w trawie małą rodzinkę. Nie mam jednak w zwyczaju zbierania runa do plecaka podczas wędrówek, więc zostawiłem ich w spokoju.

    Tak jak w przypadku Dziobu, tak i tutaj dróżka doprowadza tylko na pewną wysokość i dalej trzeba improwizować. Niemniej jakoś na wierchu się znalazłem.

     Poza dwiema charakterystycznymi brzozami na szczycie, znajduje się tu także słupek, który oprócz granicy działek, prawdopodobnie w tym miejscu wyznacza wysokość 686 m n.p.m.

    Największy problem mam z nazwą wierzchołka. Na niektórych mapach spotyka się nazwę Chochoł, ale moim zdaniem jest to nieporozumienie, ponieważ góra o tej nazwie znajduje się kilometr stąd i została tak oficjalnie przemianowana z Kinder Berg. Właśnie na stoku tamtej góry znajdują się skałki, które wcześniej odwiedziłem. Używana jest wobec tego szczytu także nazwa Dziób, podobnie jak do sąsiedniego, ponieważ bywa uznawany za drugi wierzchołek tej samej góry. Ja jednak uważam, iż ten wierch po prostu jest bezimienny, gdyż nikt nie nadał mu oficjalnej nazwy a takową posiadał, gdy był jeszcze w granicach Niemiec a była nią Rosen Berg, czyli Różana Góra.

    W starych mapach, oprócz nazwy, można dostrzec jeszcze coś innego i interesującego na tym szczycie. Otóż zaznaczony jest jakiś pawilon, a skoro tak, oznacza to, że góra mogła być celem pieszych wycieczek, miejscem rekreacyjnym i prawdopodobnie dogodny punktem widokowym. Jest na wierzchołku pewien obszar bezdrzewny, ale tak zarośnięty o tej porze roku, że nawet nie próbowałem tam wchodzić, bo i tak trudno byłoby odnaleźć jakieś ślady.

    Następną górkę w drodze powrotnej - Rogala, wziąłem bokiem i zakończyłem w ten sposób tę krótką wycieczkę. A droga, która wcześniej była tak zakorkowana, stała się już przejezdna, jedynie parking zapełniony.

    Wyciszony wróciłem do cywilizacji.



12 komentarzy:

  1. jaki tam Dziób, Wielbłąd jak nic, przecież widać :)
    ja bym się zatrzymała na tej łące (na trzecim) i nie wiem czy bym dalej poszła, no może w te paprocie - do cienia:)
    ach, te trzmiele, koniki, świerszcze, lekki wiaterek i chmurki...jakie tam były chmurki...
    zazdroszczę:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To może kompromis: Dziób Wielbłąda:)
      Także lubię zielone łąki przy słonecznej pogodzie, jest pokusa uwalić się i patrzeć w niebo jak Dyzio Marzyciel, ale ostatecznie robię to tylko przez chwilę i ruszam dalej poznawać świat, bo jest jeszcze tyle do odkrycia a życie krótkie.

      Usuń
    2. to jest nazwana:)

      no tak, życie jest krótkie a marzenia ulotne, trzeba je łapać jak motyle
      a czasem włączyć motorek
      :)

      Usuń
    3. Dla niektórych takie ulotne chwile są natchnieniem, chwytają je i nadają im kształty. Tak powstaje poezja. Pokazał to w swoim krótkim wierszu "Ars poetica" Leopold Staff.

      Usuń
  2. Niech żyje aspołeczność i wędrówki w przeciwną stronę. ;)
    To jest gnu? A to są lamy?
    Wspaniałe te skały.
    Przedzieranie sie przez chrustowisko od razu przypomniało mi moje wspinanie się na Bukowiec w 2019, też cała ściezka zasłana połamanymi gałęziami i przewróconymi drzewami. Nie poddałam się, ale jak wylazłam po drugiej stronie, to wyglądałam jak nieboskie stworzenie, zziajana, spocona, wsciekła i z gałęziami w stroju tudziez fryzurze. ;p
    A to z tymi talerzami to restauracja? :D :D :D
    Super wycieczka. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Posługując się nieco Puchatkową logiką, można cieszyć się z tłumów w niektórych miejscach, bo im więcej ludzi w określonych punktach, tym bardziej ich nie ma w innych, do których zmierzamy.
      Gnu wygląda inaczej, bardziej przypomina bawoła. To jest podobne do koziorożca, ale czym jest - nie wiem.
      Kto oglądał "Facetów w czerni", ten wie co to za talerze:)

      Usuń
  3. Intrygujące te Czartowskie. Szczególnie fajnie prezentuje się swoista barwa tychże piaskowców. W sumie mieliśmy do tej formacji całkiem niedaleko, gdy błąkaliśmy się po Gorzeszowskich Skałach, ale rzuciło nas jednak w inną stronę. Zawory to takie niedoceniane Stołowe, ich druga, zupełnie inna twarz. Wciąż mało rozreklamowana, dlatego spokojna i odosobniona. I bardzo dobrze. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Także mnie zachwyciły te z lekka czerwonawe skały, ale muszę przyznać, że pokpiłem trochę sprawę będąc tam, gdyż w pobliżu stoi równie potężna 25-metrowa też o niezwykłych kształtach, tylko bardziej schowana w lesie. Niestety przeczytałem o niej po fakcie. Tak to jest, jak się na szybko trasę planuje i robi.

      Usuń
  4. Co za wspaniała trasa, tyle atrakcji w czasie jednej wycieczki. A na dodatek tak z dala od ludzi to już w ogóle przyjemnie spacerować, oglądać, podziwiać i zapomnieć się w górskim spokoju <3 Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już samo wędrowanie z dala od jazgotu i codziennej krzątaniny jest wielką atrakcją, nie do przecenienia. Jeśli do tego dochodzą miłe dla oka krajobrazy to robi się wybornie i znacznie poprawia to nastrój nie tylko na już, ale na dłużej.
      Dziękuję i także pozdrawiam.

      Usuń
  5. Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten wpis jest tylko egzemplifikacją emocji jakie targały mną podczas wycieczki i jak to często bywa, nie oddaje w pełni tych odczuć. Trzeba tego samemu doświadczyć. Dziękuję i także pozdrawiam.

      Usuń