poniedziałek, 18 sierpnia 2025

RADOCHÓW - WÓJTÓWKA - TRZEBIESZOWICE

 

  
    Nadal jestem w Górach Złotych, ale już w tej mniej popularnej ich części i jeszcze przez dwie następne wycieczki po nich będę dreptał. Tym razem za punkt wyjścia obrałem sobie Radochów, wioskę nad Białą Lądecką, kojarzoną - przynajmniej przeze mnie - jedynie z Jaskinią Radochowską, która - jak się okazuje - znajduje się w Trzebieszowicach. Zaczynam nad rzeką, wzdłuż której przez blisko dwa kilometry będę kroczył. Biała Lądecka już wielokrotnie narobiła bigosu wokół swojego koryta po intensywnych i długich opadach. Ostatnio we wrześniu 2024 roku i do dziś w wielu miejscach widoczne są skutki tych ekscesów.
   
    Pędzę w kierunku Wójtówki rozglądając się za czymś, co warto uwiecznić. Pierwsze, co się trafia to chałupa o miodowym kolorze, czyli Dom Miodu. Lubię miód i szanuję pożyteczną pracę pszczół.

    Po drugiej stronie rzeki wystają dwie górki, wyglądające jak jedna: Radoszka i Kopka.

    Trochę dalej Modzel.

    Droga, która szedłem przez Radochów odjeżdża trochę od rzeki, więc wszedłem na skrótową ścieżkę bliżej wody, jednak ta dróżka dużo wyraźniejsza była w mapie niż na gruncie. Całe szczęście, że nie musiałem przebijać się przez jakieś większe szuwary a momentami była to nawet pustynia.

    Musiałem również dwa razy przeprawić się przez dopływy Białej Lądeckiej, co prawda niewielkie, ale jak to brzmi. Pierwszy to Orliczka.

    Drugi to Pląsawa, znany mi już potok z poprzedniej wycieczki.

    I tak właściwie pod prąd tej drugiej, drogą do Wójtówki, gnam asfaltem do miejsca, gdzie zostawiłem poprzednią przechadzkę, aby kontynuować przejście.

    Dobrze się stało, że nie muszę ponownie przechodzić przez całą Wójtówkę, co robiłem poprzednim razem, tylko już na początku wsi łapię czerwony i podchodzę doliną, w której aż roi się od miejsc noclegowych a zachęcają do nich drogowskazy.

    Gdy dotarłem na siodło pod Rasztowcem, akurat z góry zjeżdżała potężna ciężarówka, robiąc niezłe zamieszanie.

    To, co za sobą zostawiała, nie było przyjemne. Zamiast łapać leśne, górskie powietrze pełną piersią, musiałem je gryźć i przełykać.

    Ponieważ moja dalsza trasa wiodła w tym samym kierunku co ten ciężki pojazd, wolałem odczekać, aż atmosfera się oczyści, z nadzieją, że za chwilę następny nie będzie jechał. Duży już nie jechał, ale za to terenówka leśnictwa dołożyła jeszcze trochę pyłu. Po przejściu zawieruchy mogłem już cieszyć się okolicznościami przyrody. Po drugiej stronie doliny Orliczki widać takie wzniesienia jak Gomoła Jesionowska, Jagodnik, Gomolica.

    Jawornik Wielki także znalazł się w zasięgu wzroku.

    W Orłowcu na chwilę wskakuję na asfalt, by krótkim jego odcinkiem przejść na druga stronę doliny. Trafiam na wymarłą wioskę, chociaż właściwie jest to część Orłowca z ruinami opuszczonych gospodarstw. Chyba miejsce było nieodpowiednie do życia.

    Podchodzę coraz wyżej celując w siodło między Białynią a Gomołą Jesionowską. W drodze widok na Dworską Kopę.

    W lesie, a konkretnie w Jesionowo-Bielskim Lesie, o panoramy jest już trudno, toteż biorę z otoczenia w aparat wszystko, co chociaż trąci widoczkiem. Tutaj Czernica i Gołogóra z Łyścem.

    Dotarłem  do miejsca, wobec którego miałem obawy, czy aby dalej biegnie jakaś przyzwoita dróżka, bo wiedziałem z map, że idzie tędy linia energetyczna. Nie zawiodłem się, pod linią jest ścieżka, którą bez większych przeszkód można dojść na przełęcz, jedyna niedogodność to taka, że jest mocno pod górę, ale takie jest odwieczne prawo natury, są góry, to gdzieś musi być pod górę.

    Za plecami wąski pas widokowy na Łopień i znacznie niższy Rasztowiec.

    Na siodle między Gomołą Jesionowską a Białynią chwytam się szlaku żółtego, który przypadkowo tędy przechodzi. Teraz już będzie z górki, co wcale nie znaczy, że miło.

    Środkiem drogi biegnie wyżłobiony przez rwącą wodę rów i trzeba przeskakiwać raz na jedną, raz na drugą stronę, a płytki nie jest. Taka atrakcja.

    Ten niefajny charakter trasy kończy się w niższych, mniej stromych partiach i wtedy robi się klimatycznie, jak w lesie Sherwood.

    Szlaki z lasu wychodzą na polanę, będącą biurem i poczekalnią Jaskini Radochowskiej. W porównaniu z jaskinią w Kletnie, to tutaj jest bardzo kameralnie. 

    Kilka krzątających się bez pośpiechu osób, nie wiadomo czy obsługa czy turyści. Wydaje się, że dostęp do zwiedzania nie jest trudny, ale nie mam go w planie a zresztą oglądanie jamy jest tylko z przewodnikiem i trzeba czekać a ja jestem w trasie.

    Można tez odpocząć sobie pod daszkiem i wsunąć coś na ciepło.

    Sama grota znajduje się w lesie, kilkadziesiąt kroków od polany i nie ma przed nią żadnego portalu ani bramy zdobionej, po prostu dziura.

    Dalsza wędrówka to już łagodne pagórki nad Trzebieszowicami z miłymi dla oka pejzażami. Z pewnością zbyt wielu wędrowców z plecakiem tędy nie chodzi, to nie są popularne trasy.

    Na południu znany komplet śnieżnicki, czyli Śnieżnik, Czarna Góra, Suchoń i wiele innych, mniej popularnych wierzchołków.

    Na skraju lasu skromne siedziska z miejscem na ognisko zachęcają do odpoczynku, szczególnie, że miejsce jest ukierunkowane na śnieżnickie wierchy, co je uatrakcyjnia.
                                 
    Polna dróżka łagodnie schodzi w stronę Trzebieszowic i odsłania się inny kierunek; południowo-zachodni z najbliższymi Krowiarkami a z tyłu są widoczne Orlickie i Bystrzyckie.

    Sieć polnych dróg nad Trzebieszowicami jest dosyć rozbudowana i dochodząc do krzyżówki mam spory wybór. A jak to często bywa przy takich skrzyżowaniach, jest świątek a konkretnie krzyż między lipami, jeszcze poniemiecki. Przydałaby się mu jakaś renowacja.

    Powinienem już zmierzać do Radochowa, ale podejdę jeszcze trzysta metrów w przeciwnym kierunku, aby nie wracać tu przy kontynuacji tej wycieczki następnym razem. Dochodzę zatem do kolejnej krzyżówki, gdzie stoi kapliczka św. św. Eustachego i Huberta, czyli patronów m.in. myśliwych, którzy ostatnimi czasy nie mają dobrej prasy i trudno się dziwić.

    Wnętrze z lekka ascetyczne z ekstrawagancką terakotą, ścianom i sklepieniu brakuje nieco polotu, ale to moje, subiektywne zdanie.

    Spod kaplicy widok w kierunku Trzebieszowic z drogą, którą będę tu dochodził podczas następnej przechadzki. Po drugiej stronie Doliny Białej Lądeckiej widoczne są Krowiarki z takimi wzniesieniami jak Koleba, Różane Górki i Skałeczna.

    No to teraz już dzida do Radochowa. Mocno wystająca górka po lewej to Cierniak, górujący od zachodu nad Radochowem.

    Po drugiej stronie drogi najpotężniej wygląda Siniak, ale to pionek w stosunku do widocznych za nim Królówki, Gołogóry czy nawet Chłopka.

    Kolejna krzyżówka i kolejny świątek, tym razem Maryjny, udekorowany w meksykańskim klimacie.
 
    I jeszcze jedno skrzyżowanie, tym razem bez religijnych akcentów, ale za to z cennymi informacjami, że do Jaskini Radochowskiej z buta jest 1300 metrów a pojazd można zostawić niedaleko. Mnie zaciekawiła ta trzecia, o winiarni i może nawet bym się skusił, lecz jako kierownik automobilu niestety nie mógłbym skosztować napoju bogów, poza tym to nie jest jednak winnica z lokalnym trunkiem, jak początkowo myślałem.

    Dalej, do Radochowa prowadzi mnie już asfaltowy gościniec i tak zmierzam do końca tej wycieczki, przechodząc jeszcze przez kawałek wioski. Cierniak z bliska.

    I Nepomuk w cieniu lip.

    Pod sklepem o wdzięcznej nazwie Rabat zacząłem, toteż również tu kończę, nad samiuśką Białą Lądecką.

 
            
 
    
 
 

  

 

poniedziałek, 11 sierpnia 2025

LUTYNIA - WRZOSÓWKA - BORÓWKOWA

 



   Wracam na ziemię kłodzką, bo sama się nie przejdzie. Poprzednia wędrówka po tych terenach prowadziła w okolicach Lądka-Zdroju, czas na kontynuację a zaczynam w Lutyni na rozdrożu Szwedzkie Szańce niedaleko nieczynnej kopalni bazaltu, przy budynku mieszkalnym będącym kiedyś siedzibą zarządu kopalni a jeszcze dawniej Urzędu Celnego. Po przeciwnej jego stronie jest miejsce postojowe, na którym zaparkowałem, ale dawniej stał tam zajazd Wirtshaus zum Bergschlössel, po którym nie ma śladu. 

    Ostatnim razem zastanawiałem się czy za drogowskazem można będzie dojść do centrum Lutyni wzdłuż pasa zarośli, po czymś, co nosi znamiona ścieżki. Teraz podjąłem decyzję, że spróbuję i co będzie, to będzie, więc puściłem się po trawie w dolinę.

    Słaba ścieżynka zanikła, pozostała łąka z wysoką trawą i miły widok na Łopień, zwany także Górą Małą Borówkową lub Górą Wrzosową.

    Skoro nie ma tutaj dróżki, spróbowałem przejść przez zarośla na ich drugą stronę, licząc na lepszy trakt. Okazało się, że ta roślinność skrywa w swoim wnętrzu jakiś rów czy też wąwóz. Gdy próbowałem zejść na jego dno, luźne kamienie obsunęły się, moje nóżki straciły grunt pod sobą i w ten sposób sturlałem się bezwiednie zatrzymując na brzuchu. Pierwsze, co pomyślałem, to koniec wycieczki, bo mogłem sobie coś uszkodzić. Jednak po chwili wstałem o własnych siłach, bez większego bólu i z całymi członkami. Jedyne obrażenia jakie miałem, to zadrapania i sińce na jednej ręce, co przecież nie zdyskwalifikuje mnie z dalszej wycieczki, zatem wyszedłem z dołu i - jak gdyby nigdy nic - schodziłem dalej do Lutyni. Tym razem przede mną Strzybnik pod obłocznym niebem.

    Jestem - jak sądzę - w centrum Lutyni, bo jest krzyżówka, kościół, kapliczka, parking, źródełko i grillowisko. Kiedyś startowałem stąd m.in. na Borówkową i także teraz będę podążał tą samą drogą na Wrzosówkę.

    Pnąc się szutrową drogą coraz wyżej, oglądam chwilami za siebie, czy aby coś ciekawego nie dzieje się na horyzoncie. A tam Śnieżnik sterczy w towarzystwie niższych, Młyńska i Janowca a za elektrycznym pastuchem stado krów i bysio uchwycony w kadrze, pasą się beznamiętnie, nie interesując się w ogóle turystyką.

    Wzdłuż drogi w dolinie, płynie sobie Wądół, niewielki potok zwany też Lutą albo Lutyńskim Potokiem. Ale nawet taki mały górski ciek może przyciągać swoją uwagę wyczynami w swoim biegu, jak niewielkie kaskady. A ja lubię takie rzeczy.

    Nie przepuszczę okazji, aby nacieszyć się widokiem żywo płynącej wody, więc przystaję i chwytam w aparat potokowe harce napawając się chwilą.

    Po drugiej stronie drogi, w Skalnym Wąwozie, rosną znacznej wielkości skały, jednak większość z nich jest zasłonięta bujną zielenią. Żeby nie było, do jednej zdołałem dotrzeć i zrobić pamiątkową fotkę.

    I jeszcze jeden słodki wodospadzik, trochę powyżej wąwozu.

    Ruiny starych zabudowań świadczą, że to już Wrzosówka, wyludniona po wojnie wieś. Ostatnimi czasy jednak coś zachodzi w temacie zaludnienia, ale to trochę wyżej.

    Niemniej nie zatrzymuję się we Wrzosówce, choć to ciekawy punkt, lecz przemykam boczkiem zostawiając sobie to miejsce na powrót. Na razie cisnę na Borówkową.

    Na chwilę zatrzymuję się przy Białej Studni, na której ktoś, nie wiedzieć czemu, przymocował tabliczkę "Źródło Adama". Chyba jest tutaj problem z odpływem, gdyż woda stoi wewnątrz a pamiętam poprzednia moją tu wizytę i wtedy było sucho.

    Już drugi raz po drodze napotykam na drogowskaz w kierunku Borówkowej i drugi raz widnieje na nim Borówkowa Góra, co jest kalką czeskiej nazwy Borůvková hora. Jednak polska nazwa tej góry brzmi Borówkowa lub także Góra Borówkowa i ten szyk w nazwie własnej ma znaczenie.

     Dotarłem, bo musiałem. Borówkowa (daw. Heidel Berg, Heidelkoppe - 900 m n.p.m.) to najwyższy wierzchołek miasta i gminy Lądek-Zdrój. Mimo, iż to poniedziałek, to turystów nie brakuje, ale to okres wakacyjny i pogoda dopisuje. Wieża po czeskiej stronie góry wygląda z zewnątrz na starą, drewnianą architekturę, ale to zwodne wrażenie, za tym z pozoru archaicznym sznytem kryje się nowoczesna, stalowa konstrukcja.

    Nie sposób być na Borówkowej i nie wdrapać się na szczyt wieży, szczególnie, gdy aura sprzyja. Pomimo, iż stopni na górę jest sporo, to według mnie są to najbardziej przyjazne schody ze wszystkich wież, które odwiedziłem. Ponieważ byłem tu już kilka razy i widok z góry prezentowałem w innych wpisach, teraz zrobię to tylko po łebkach. Kierunek Hrubý Jeseník, m.in. z Keprníkiem, są Bialskie z Czernicą i oczywiście Złote bliżej i niżej.

    Masyw ze Śnieżnikiem, Czarną Górą i Suchoniem.

    Jawornik Wielki niedaleko, z tyłu Bardzkie z Kłodzką Górą i Szeroką Górą a głęboko widoczne nawet Suche.

    I jeszcze widoczek na Ślężę poprzez dolinę Hluboký důl.

    Takie widoki z góry lubię podziwiać w ciszy, niestety nie było mi to dane, gdyż rotacja na platformie była spora. Pocieszony Kofolą z kiosku ruszam dalej szlakiem granicznym w stronę Krowiej Góry Wielkiej. Gdy poprzednio tędy szedłem wokół był las. Teraz wysokich drzew nie ma, ale jest daleki krajobraz z najbliższym Jawornikiem Wielkim.

    Ta piękna skała przy szlaku również była niegdyś w otoczeniu wysokich drzew i można było ją przeoczyć a teraz jest mocno wyeksponowana.


    Mój plan nie zakładał przejścia przez Krowią Górę Wielką, lecz zejście ze szlaku tuż przed nią, licząc, że będzie dojście do szerokiej, szutrowej drogi oddalonej o kilkadziesiąt metrów. I było. Dotarłem zatem do stabilnej, ale raczej nudnej drogi.

    Droga najpierw doprowadziła mnie do sporego skrzyżowania, przy którym na mapie był zaznaczony krzyż. Faktycznie, znajduje się tutaj krucyfiks, na którym proporcja konterfektu Jezusa w stosunku do krzyża wygląda groteskowo.

    Ciągle opadająca droga nie obfituje w jakieś oszałamiające widoki, nawet w nieoszałamiające, więc łapię co się da. Tutaj góra Orłówka, którą trawersując, obchodzę od jakiegoś czasu.

    Po przeciwnej stronie widać hen daleko Góry Orlickie, bliżej są Różowe Górki, Białynia, blisko której jeszcze będę, lecz nie dziś, a najbliżej Wójtowa, przy której będę za chwilę.

    Jawornik wielki też jest do złapania po drodze.

    I jeszcze z luki między drzewami widok na przełęcz między Białynią a Gomołą Jesionowską, na którą będę podchodził podczas następnej wycieczki.

    Dobijam w końcu do szlaku czerwonego (GSS) na siodle pod Rasztowcem. Tutaj jest punkt łączenia mojej obecnej, z następną wycieczką.

    Teraz zejście i przemarsz przez Wójtówkę. Nie powiem, żebym był zachwycony perspektywą przejścia przez wieś, ponad dwa kilometry asfaltem pod górę, ale planując trasę to rozwiązanie wydało się najkorzystniejsze. Dużo jest tu domków letniskowych, agroturystyki. Miejsce spokojne i baza wypadowa w Góry Złote.

    Stare domy też mają swój urok.

    I wspomniany wcześniej Rasztowiec (daw. Konimers Berg, 599 m), osłaniający, wraz z Dworską Kopą, Wójtówkę od zachodu.

    Wójtówka leży w dolinie Pląsawy, która towarzyszy mi raz z jednej, raz z drugiej strony drogi, ale jej pląsy nie są na tyle efektowne, żeby poświęcić temu więcej uwagi.

    Kolejnym miejscem, gdzie wypadałoby się zatrzymać, to kościół z 1853 roku pw. św. Antoniego Padewskiego.

    Niewielki to obiekt, ale w końcu Wójtówka jest niedużą wioską, która wg spisu w 2021 roku miała 52 mieszkańców.

    W górnej części wioski kiepski asfalt się kończy i dalej już tylko szuter, choć jeszcze są przy nim zabudowania. I nawet jak się kończy Wójtówka, to dalej jest męcząco pod górę.
 
    Przełamanie następuje dopiero nad Wrzosówką, gdzie od ostatniej mojej wizyty krajobraz się znacząco zmienił. Teraz jest to plac budowy z widokiem na południowy wschód. W głębi można dostrzec wierchy Hrubého Jeseníku a bliżej Złote, wśród których m.in. Špičák, Czartowiec, Kobyla Kopa, Bukowa Kopa i jest Czernica.

    Trudno określić, czy to domy mieszkalne czy też z przeznaczeniem turystycznym. Pewne jest to, że na razie dojazd w to miejsce nie jest gładką trasą dla samochodu osobowego, więc kto wie, czy w przyszłości nie będzie kładziony tu asfalt.

    Będąc we Wrzosówce nie omijam oczywiście kościółka Karola Boromeusza, bo akurat ta budowla stoi tu już bardzo długo, od 1820 roku, jednak w 2001 dostała nowe życie. Jest zatem wrośnięta w krajobraz.

    Porównałem sobie obecne wnętrze ze zdjęciem tegoż sprzed sześciu laty i mógłbym urządzić zabawę w "znajdź pięć szczegółów różniące oba obrazki" i myślę, że więcej niż pięć trudno byłoby znaleźć, tak niewiele się tu zmieniło.

    Drogę powrotną zaplanowałem sobie dróżką znalezioną w mapie, nie będąc pewnym, czy ona w rzeczywistości istnieje, bo idąc pod górę, nie zwróciłem uwagi na to w odpowiednim miejscu. Na szczęście dróżka jest i to rowerowa, zatem udało się.

    Łączy się ona ze szlakiem biegnącym z Borówkowej pod samą Maselnicą. Gdyby nie ten skrót musiałbym nadrobić sporo drogi a co gorsze, pod górę.

    A dalej to już pewnie do Przełęczy Lądeckiej, lekko dróżką przez skoszone łąki z miłymi widoczkami.

    Śnieżnik, Czarna Góra, Suchoń - ten zestaw nierozłącznie kojarzy mi się z tą okolicą, chociaż bliżej przełęczy ten pierwszy już nie jest widoczny.

    I jak tu podziwiać grupę bez Śnieżnika?

    Parking na przełęczy nabity, bo Borówkowa jednak przyciąga; wieża, kiosk z piwkiem, kofolą i innymi frykasami wabią na szczycie, przez co niekiedy całe rodziny wspinają się na nią.

    Ostatni kilometr schodzę Graniczną Drogą Królewską ze znacznym ruchem kołowym.