Dawno nie wędrowałem po Górach Kamiennych, oczywiście nie dosłownie, bo właściwie to w nich mieszkam, chodzi o górskie wędrówki a tych w tym roku jeszcze nie było. Javoří hory to czeska nazwa Gór Suchych a wśród nich wytypowałem sobie trzy wierzchołki do zdobycia, podczas przyjemnego, słonecznego spaceru. Już dawno kłuły mnie one w oczy, gdy spoglądałem na mapę, ponieważ dwóch z nich nie miałem jeszcze w swoim portfolio. Po zrobieniu internetowego rekonesansu, byłem pewien, że na każdym z nich jest tabliczka z nazwą a to mi w zasadzie wystarczy.
Skąd, jak nie spod Andrzejówki najlepiej wyruszyć na szlak, możliwie wcześnie, gdy ruch jeszcze nie jest maksymalny, bo później nie będzie gdzie palca wcisnąć, wszak to sobota.
Skoro jest Andrzejówka, musi być też Waligóra. W jej stronę podąża już nawet spora ilość piechurów, część pewnie na jej wierch, część dalej, na Ruprechtický Špičák, który również jest atrakcyjnym szczytem w zasięgu.
Przyklejony początkowo do niebieskiego szlaku, trawersuję od zachodu Waligórę aż do pierwszego większego hubu, którym jest Rozdroże pod Waligórą. Cieszy tutejsza ilość dróg i tym samym możliwość wyboru trasy spacerowej.
Dalej już samotnie, różnymi szlakami, pieszymi i rowerowymi, dostałem się na grzbiet graniczny ze szlakiem zielonym, gdzie miejscami są powody do zatrzymania. Ruprechtický Špičák po południowej stronie granicy.
Světlina, która jest wśród trzech moich celów. Do ostatniej chwili wahałem się, czy zacząć od niej, czy na niej skończyć, ale ponieważ już kiedyś moje stopy dotykały jej wierzchołka, uznałem, że będzie jako ostatnia do zdobycia.
Po północnej stronie polskie piękności, wśród których trzy są na trasie szlaku niebieskiego i prawie zawsze bierze się je w komplecie: Włostowa, Kostrzyna, Suchawa a na przedzie Czarnek, taki z innego zestawu, bo nie ma 900 m n.p.m.
Pierwsza kulminacja na trasie, ale nie brana do kompletu tej wycieczki, po prostu znajduje się po drodze, ale moim zdaniem jest kontrowersyjna. Wszelakie mapy współczesne pokazują, że jest to Kopica 803 m n.p.m. Zajrzałem do starych niemieckich map i ten wierzchołek nie posiada tam nazwy. W Monitorze Polskim z 1949 roku jasno stoi, że Kopica to nowa, polska nazwa dla Scholzen Koppel o wysokości 790 m n.p.m. a tymże szczytem jest bezimienna góra ze skałką Jola na stoku, znajdująca się czterysta metrów w linii prostej na północny wschód stąd. Ciekawe.
I kolejny punkt widokowy, gdzie znów widać trzy najwyższe, po Waligórze, wzniesienia Gór Suchych i całych Kamiennych. Oprócz nich jest Garbatka, w oddali Lesista Wielka a blisko i nisko Garniec.
Przyjemnie idzie się grzbietem, ale wiecznie tak nie można, bo wyznaczyłem sobie cele po czeskiej stronie i aby się tam dostać musiałem przeskoczyć na równoległą drogę poniżej, niestety na rympał, bo żadnej ścieżki nie widać. Wybrałem miejsce, gdzie odległość jest najmniejsza, kilkadziesiąt metrów, lecz i tak momentami na drodze stawały zwarte zarośla. Dwie minuty nieprzyjemności i jestem na drodze, która zawiedzie mnie na pierwszą z górek: Březový kopec albo Březový vrch (744 m n.p.m.).
Oto i wierzchołek "Brzozowego Kopca", pozostaje odszukanie jakiegoś znacznika a przede wszystkim tabliczki.
Mapy wskazują punkt szczytowy po prawej stronie drogi, więc penetrują tę okolicę aż w końcu natrafiam na słupek oraz namalowany trójkąt na drzewie. Co ciekawe, nie jest to najwyższy punkt góry.
Szukanie tabliczki zajęło mi więcej czasu, bo znajduje się ona po przeciwnej stronie drogi, przymocowana do wątłej brzozy.
Mapy wyraźnie pokazują na nim dwie kulminacje i obydwie mają identyczną wysokość, ale tylko jeden uważany jest za główny i pędzę w jego kierunku mijając ten pierwszy, do którego nazwa "kopec" pasuje jak ulał.
Główny wierch nie jest tak efektowny jak ten, którego minąłem, trudno zlokalizować na gruncie kulminację, gdyż jest płaski i rozciągnięty. Z pomocą przychodzi GPS, toteż w pewnym miejscu zacząłem się rozglądać za tabliczką. Po wschodniej stronie Světlina.
Już coraz słabiej widać napis na deseczce a przecież w maju, pół roku temu, emanowała blaskiem nowości.
Wracając, nie odmówiłem sobie wejścia na ten pierwszy kopiec, bo bardziej on się nadaje na wystawę. Sterczy na nim ambona - jak sądzę - myśliwska i teren wokół, choć zalesiony, można ogarniać faktycznie z góry.
I jeszcze rzut oka na drugi wierzchołek, oddalony o dwieście metrów. Według czeskiego Geoportalu jest niższy od tego, na którym stoję o prawie siedem metrów.
Następnym wyzwaniem jest Světlina, którą także, jak poprzednie, atakuję od północy. To zadanie jednak wydaje się najtrudniejsze.
Nie ma od tej strony ścieżki na górę, jest za to bezdrzewny, trawiasty stok, zatem wspinam się po znacznej stromiźnie, rażony silnym światłem słonecznym. Po zaciętej walce zdobywam szczyt, z którego rozpościerają się cacy widoczki. Warto było. Po sąsiedzku Ruprechtický Špičák, najwyższy z czeskich Javořích hor.
Gdy byłem tu wiosną 2014 roku, od wschodniej strony rósł las zasłaniający częściowo Szpiczaka, teraz drzew tam nie ma. Tabliczka przypięta jest do młodej brzozy i tak jak poprzednie, wygląda na dobrze sfatygowaną. Světlina (daw. Lichtenbau) według Geoportalu czeskiego ma wysokość 797 m n.p.m.
Nie uśmiechało mi się wracać stromym stokiem północnym, ani tym bardziej jeszcze mocniej nachylonym wschodnim, więc ruszam dłuższym, ale mniej karkołomnym południowym, jak prowadzi dróżka. I tym sposobem złapałem szlak niebieski, który zaprowadzi mnie nazad do kraju. A ten pięknie trawersuje "trofiejną" górę pokazując z niższej perspektywy Szpiczaka.
Największe jednak wrażenie wywarła na mnie dolina dzieląca dwa sąsiednie wzniesienia, choć dolina do raczej za słabe słowo, gdyż po czesku jest to Vodní strž, czyli coś bardzo głębokiego o stromych zboczach, głęboki jar, wądół. Płynie nim Ruprechtický potok. Tak mnie on zafascynował, że pomyślałem o przejściu nim, kiedyś, w przyszłości.
Widziany z dołu wierzchołek Světliny. Tym stokiem podchodzić lub schodzić to byłaby zabawa, choć kiedyś zdarzały mi się takie przygody.
Słoneczny dobrostan musiał się skończyć i dalsza wędrówka wiedzie już cienistą drogą z liściastym kobiercem.
Musiałem oczywiście po drodze uchwycić wejście do tego, jak na razie, tajemniczego jaru. Sądzę, że trafię tutaj w przyszłym roku, ale nie obiecuję.
Ostatnie dwieście metrów do granicy to stromizna i do tego wąska. Tak oto powróciłem do ojczyzny po dwóch i pół godzinie zagranicznej tułaczki. Niebieskiemu szlakowi już dziękuję i przeskakuję na czarny przez Przełęcz pod Szpiczakiem.
A na przełęczy ruch większy niż... właściwie w ogóle jest ruch, bo do tej pory z ludnością na trasie było słabo, czyli świetnie. Do Andrzejówki zostało trochę ponad dwa kilometry, więc się nie rozsiadam, co miałem zjeść, żem już zjadł.
Tutejszym fenomenem jest platforma, a raczej (podwójna) paleta widokowa, jedyna w swoim rodzaju, bez niej pewnie doznania byłyby słabsze.
Krajobrazy z niej nie są już aż tak zabawne, bo są piękne. Poprzez doliny widać Góry Sowie ze swoimi najwyższymi partiami.
I to tyle z tego słonecznego listopadowego ranka i popołudnia, wracam pod Andrzejówkę, gdzie teren tęgo napchany samochodami a ludźmi jeszcze bardziej. Jak na Krupówkach.





































