piątek, 7 marca 2025

WZGÓRZA GILOWSKIE

 


    Wzgórza Gilowskie a właściwie Gilówki (bo tak brzmi urzędowa nazwa tego pasma), to niewielki obszar pomiędzy Piławą Dolną i Górną a Gilowem. W roku 1762 działy się tu ciekawe rzeczy, bowiem 16 sierpnia owego roku, doszło do bitwy pomiędzy wojskami pruskimi a austriackimi, w czasie trwania wojny siedmioletniej, znanej jako bitwa pod Dzierżoniowem. Wędrując po tych terenach, niejako przy okazji, będę próbował odnosić się w pewien sposób do tamtych wydarzeń, tak więc wycieczka ma nie tylko walor krajoznawczy, ale także kontekst historyczny.
   Zaczynam jak Austriacy, na południe od wzgórz, w Piławie Dolnej pod kościołem św. Katarzyny Aleksandryjskiej, którego początki sięgają XIV wieku, więc musiał być świadkiem wypadków z roku 1762, ale nie dlatego tu zaczynam, tylko ze względu na parking.

    Kawałek idę wzdłuż głównej drogi, mijając odsłonięcie gnejsów sowiogórskich w Piławie Dolnej.

    Pierwszą przecznicą biegnącą w kierunku wzgórz, jest ulica Kamienna i to nią zaczynam szturm na pozycje pruskie. Dziwna trochę ta droga, bo nawierzchnia wygląda niczym polna a po kilkuset metrach, gdy kończą się zabudowania a rozpościerają pola uprawne, przechodzi w asfalt.

    Pola wydają się bezkresne, ale to tylko złudzenie, za tymi niewielkimi pagórami kryje się cywilizacja.
 
    Z każdym metrem w stronę wzgórz, odkrywa się widnokrąg i w oddali widać wychylający się Dzierżoniów.

    W zachodnim kierunku horyzont pofalowany Górami Sowimi, z udziałem największej z sów.

    Coraz więcej Dzierżoniowa widać, a to przecież  stamtąd nadchodziła pruska odsiecz pod bezpośrednim dowództwem króla Fryderyka II.

    Po przeciwnej stronie widoczne są zwały i to, co pozostało ze wzgórza Czoło, rozbieranego przez kamieniołom. To bardzo ważna góra tej bitwy, znana bardziej jako Rybak bądź Rybia Góra (daw. Fischer Berg). Znajdowały się na nim stanowiska pruskich oddziałów. Dziś jej pierwotny wierzchołek nie istnieje a wzniesienie ulega anihilacji.

    Zanim wejdę do lasu, przechodzę jeszcze przez Koreę, ale jakkolwiek dziwnie to brzmi, jest to spory obszar pól dookoła i nosi właśnie taką nazwę.

    Dróżka od północy omija zalesione wzgórze Stromiec (daw. Spitz Berg - 369 m n.p.m.), choć akurat od tej strony jest ono odlesione, co jest dla mnie bodźcem do wstąpienia na szczyt.
 
    Sądząc z ukształtowania terenu samego wierzchołka, można przypuszczać, że dawniej górka była eksploatowana. Niestety szczyt nie jest oznaczony i nie posiada niczego charakterystycznego, więc robię pamiątkową fotkę i ruszam dalej.

    Po wschodniej stronie Stromca, prawie płaskie pole z czymś zielonym wydobywającym się z ziemi oraz widok na Czoło i hałdę przed nim, z której z wolna unosi się pył.

    Pora uderzyć na północ, bo tam góruje najwyższy wierzchołek Wzgórz Gilowskich - Zguba i patrząc na niego z przeciwległego zbocza, można zachwycić się jego dorodnością, wygląda naprawdę okazale.

    Doliną między wzniesieniami przebiega linia kolejowa nr 137, czyli magistrala podsudecka. Miałem szczęście uchwycić przejeżdżający akurat transport towarowy na tle Zguby.

    Mocno zarośniętą ścieżką przy ogrodzeniu, schodzę do nasypu z nadzieją znalezienia jakiegoś przejścia na drugą stronę. Maszerując wzdłuż torów szukam wzrokiem jakiejś ścieżki po tamtej flance, ale nie widać. Pociągi też nie jadą.

    Najdogodniejszym punktem do przejścia okazał się skraj lasu, którędy w miarę wygodnie można było iść. I zaczyna się właściwie podejście, lecz trochę niepewne, ze względu na ewidentny brak dróżek w mapie.

    Na krańcu pola, chwilowo przerywam ofensywę, żeby rzucić okiem, czy od strony Dzierżoniowa nie nadciąga w sukurs Prusakom wojsko Fryderyka. No i nie zaszkodzi łyka z manierki zażyć, aby umysł jaśniejszym się stał.

    Nie chcąc nadmiernie dorabiać kilometrów i obchodzić las, ruszyłem w gąszcz toczyć bezpośredni bój z brzeziną, która co raz chłostała mnie witkami i kładła się podstępnie pod nogi, aby mnie wywrócić. Wyszedłem zwycięsko z potyczki a po przedarciu się przez pierwszą linię, dotarłem do wyraźnej ścieżki.

    Po chwili byłem już na szlaku żółtym, którym bezpiecznie, acz nie bez wysiłku, dostanę się w pobliże szczytu Zguby.

    Aby dokonać ostatecznego ataku, musiałem zostawić szlak i nieoznaczonymi dróżkami zdobywać wzniesienie. W końcu zwycięstwo, w przeciwieństwie do Austriaków, którzy byli trzykrotnie liczniejsi niż Prusacy. Im się nie udało, ale za to ja osiągnąłem szczyt i to w pojedynkę. Należy dodać, że bardzo interesujący szczyt.

    Znajduje się tu eliptyczna, kamienna budowla, która podobno powstała w czasach pogańskich, ale czy to prawda, to nie wiem. Wiem, że jest ciekawie.

    Jest również legenda, całkiem prawdopodobna, że na Zgubie, choć przypuszczalnie nie na szczycie, znajdował się obóz pruski, w którym przebywał sam Fryderyk Wielki, już raczej po bitwie, która trwała 4 godziny, od 16 do 20. Po obu stronach zginęło około 1000 żołnierzy.

   Wzgórze znane jest powszechnie pod nazwą Zguba (daw. Verlorens Berg - 428 m n.p.m.), ale gdy się zagłębić w mapy, to okazuje się, że urzędowa nazwa wierchu brzmi Gil. Niestety nie ma tutaj żadnej tabliczki.

    Wracam do Piławy, starając się nie wracać tą samą drogą a nie jest to łatwe, bo trzeba polegać na mapowych dróżkach, gdzie co poniektóre są czysto hipotetyczne. Szlaków natomiast jak na lekarstwo, z jedynego żółtego przez chwilę korzystałem. Udaje mi się jednak przyczepić do jednej mocno liściastej dróżki, choć wolałbym liście na drzewach.

    Okienko widokowe trafia się po drodze, na sąsiednie wzgórza takie jak Krowiniec i poznane wcześniej z dala znikające Czoło alias Rybak.

    Małą sensacją był dla mnie widok północny, bo tego kierunku się nie spodziewałem. A tam sąsiednie pasmo Wzgórz Krzyżowych m.in. z najbardziej widocznym Czrnogórzem. Te wzgórza mam oczywiście w planie na przyszłość.

    Na powrocie muszę oczywiście ponownie przeciąć tory kolejowe, ale o dziwo sprawa jest dużo łatwiejsza niż w przeciwną stronę, gdyż tutaj znajdują się ścieżki. Drugą odmiennością, w porównanie z poprzednim przejściem torowiska jest to, że bardziej na zachód, musiałem wspinać się na nasyp a tu schodziłem do małego wąwozu.

    Po wdrapaniu się wyżej, stanąłem na rozdrożu przed kamieniołomem i nawet przez chwile pomyślałem, czy aby nie udać się tam popatrzeć z góry na dewastację, ale wolałem nie, bo to jednak teren prywatny, czynna kopalnia i często strzelają, oczywiście nie do ludzi, tylko wysadzają skały.

    Wolałem trzymać się z dala od kamieniołomu, dlatego też nie poszedłem w stronę tej dymiącej hałdy, bo nie wiadomo czy wydostałbym się stamtąd inną drogą niż powrotna.

    A tuż obok opryski. Zadziwiająca jest ta koegzystencja rolniczo-górnicza.

    Jakiś świeży urobek chyba wylądował na zwałach, bo pięknie dymi. Klimaty wojenne same przychodzą na myśl. Brakuje zapachu prochu w powietrzu.

    Dopełnieniem tej rekonstrukcji bitewnej jest dźwięk syreny oznajmiający nadchodzący wybuch. Po chwili łup i kolejna chmura dymu unosi się nad polami a opadający pył kamienny cudownie współgra z niedaleko rozpylanymi pestycydami, co kojąco działa na płuca.

    Uciekam  stamtąd, jak Austriacy, którzy wycofywali się po porażce, na swoje wyjściowe pozycje w Piławie.

    Południowy stok Rybaka; sto lat po bitwie, odsłonięto tam pomnik poświęcony jej ofiarom, co ciekawe, po obu stronach konfliktu. Obecnie pomnik znajduje się w Piławie Dolnej, choć właściwie jest to nowa tablica w 250 rocznice bitwy pod Rybakiem, jak chcieli miejscowi, albo pod Dzierżoniowem, jak jest w annałach.

    Wracam już na pozycje wyjściowe, do Piławy, pozostaje jedynie otrzepać bitewny kurz, spakować się i do domu. Co ciekawe, moja wycieczka trwała około czterech godzin, czyli podobnie jak bitwa. Przypadek?

 
 
 
 


   




poniedziałek, 3 marca 2025

WZGÓRZA BIELAWSKIE DWA

 


    Ponieważ podczas poprzedniej wycieczki po Wzgórzach Bielawskich nie osiągnąłem najwyższego jej punktu, gdyż na jeden raz wyszłoby zbyt dużo kilometrów, stąd druga odsłona tychże wzgórz. Główny cel jest jasny, jedyna niewiadoma to taka, czy dróżki naniesione w mapie są dostępne, bo znaczna część tej eskapady prowadzi niepewnymi ścieżkami. Pętelkę rozpoczynam w Przedborowej, przy budynku świetlicy wiejskiej z biblioteką oraz OSP. Nieco podniszczony mural na ścianie podkreśla "strażackość" miejsca.

    Od razu kieruję się w stronę najwyższego wzgórza, choć jeszcze z odległości ponad 1,5 kilometra trudno określić które to.

    A wokoło innych pagórków nie brakuje, niemniej różni to się bardzo od górskiego, sudeckiego krajobrazu. Skromne wzniesienia o niewiele mówiących nazwach jak np. Klinek czy Ptasze.

    A nad Przedborową to, co wygląda jak wzgórze, to zarośnięte już zwały znajdującej się za nimi kopalni sjenitu.

    Jako że teren jest bezleśny i prawie płaski, to wszędzie rozciągają się pola uprawne i żeby dostać się na wzgórza, trzeba trochę lawirować miedzami. A cel jest coraz wyraźniejszy i coraz bliżej.

    Ta nieśmiało wydobywająca się z ziemi zieleń, robi miły klimacik, można rzec, iż jest to wiosenna forpoczta.

    Zbliżam się do lasu, ale za mną ciągle przestrzenie pod chmurnym niebem. Większe uwypuklenie, na bliskim horyzoncie, to Kluczowska Góra i to także są jeszcze Wzgórza Bielawskie.

   Zaczyna przebijać się błękit nieba, co jest dobrym znakiem. I wreszcie pierwsza zdobycz, niejako przy okazji, bo po drodze, a jest nią Olbrachtówka (423 m n.p.m.)  Dochodząc do wierzchołka spostrzegłem na nim ślicznego bażanta, który gdy z kolei mnie ujrzał, zaczął dróżką przed siebie szybko spieprzać, ale nie z użyciem skrzydeł, lecz na piechotę. Trochę to zabawnie wyglądało.

    Zanim w ogóle ruszyłem na tę wycieczkę i planowałem trasę, moją uwagę w mapie zwróciła jakaś budowla w środku lasu, na stoku Działyni. Teraz stoję przed nią i nie bardzo wiem co to jest, a raczej było, bo zapuszczone jakieś. Z pewnością leśnictwo mogłoby więcej powiedzieć na ten temat. Może to jakiś wielki paśnik?

    Dróżkami dotarłem na siodełko między dwoma wierzchołkami wzgórza. Na żaden z nich nie widzę choćby ścieżynki, więc wybieram ten główniejszy w mapie. Ten drugi nie wydaje się być wybitny z tego miejsca.

    Natomiast do tego głównego trzeba wspiąć się przez gęste zarośla, jakieś maliny, jeżyny, dzikie róże. Po trzydziestu trudnych metrach osiągnąłem szczyt. Patrząc z niego w kierunku drugiego wierchu, nie widać tam nic wysokiego.

    Według mapy numerycznego modelu terenu Geoportalu, ten wierzchołek jest jednak minimalnie wyższy. A na nim tkwi przechylony słupek. Działynia, zwana też Wacławką (daw. Wenzel Koppe - 472 m n.p.m.) to najwyższe wzniesienie Wzgórz Bielawskich i całych Niemczańsko-Strzelińskich. A tak tu skromnie.

    Schodząc na północ w stronę Różanej szybko wychodzę z lasu i znów mogę cieszyć się szerszym krajobrazem. Na zachodzie pobliski pagórek Sośninka (daw. Kiefer Berg, Sosna - 441 m n.p.m.) a w oddali prawdziwe góry: Czeszka, Popielak, Żmij i kawałek Kalenicy.

    I następny, tym razem goły pagórek przy Różanej o nazwie Nakło (daw. Nakel Berg - 431 m n.p.m.).

    Działynia/Wacławka widziana od strony Różanej, czyli północnej.

    I nawet takie wypukłe, łyse coś, po wschodniej stronie Różanej, było kiedyś nazwane, a mianowicie Ulbrichs Berg (399 m n.p.m.). A polskiej nazwy nie posiada.

    Wieś Różana jest powierzchniowo niewielka, znajduje się tu tylko 13 gospodarstw, więc przejście przez nią nie trwa długo, choć i tak zostałem zauważony i obszczekany przez kilka psów na posesjach. Niestety również na łańcuchu.

    Z drogi wyjazdowej w kierunku Owiesna taki oto widoczek na Góry Sowie; od Czeszki po Kalenicę i Słoneczną.

    Nad Owiesnem garbi się kolejny pagór a jest to Koprzywnik (422 m n.p.m. - daw. Kanonen Berg, Świerkowiec, Góra Armatnia).

    Do Owiesna na razie nie docieram, bo na krzyżówce obieram kurs na Suchania (447 m n.p.m. - daw. Dürre Berg). Tak jak się obawiałem, nie wszystkie dróżki w mapie były przydatne w terenie, na szczęście były takie, których mapa nie pokazywała i dosyć sprawnie znalazłem się blisko szczytu, który jest ogrodzony.

    Pomyślałem, że może ten płot się zaraz skończy i będzie jakieś dojście. Owszem, można powiedzieć, że się skończył, ale tylko dlatego, że skręcał i dalej piął się pod górę.  Postanowiłem iść nadal wzdłuż ogrodzenia po niskich, lecz kłujących chaszczach, z nadzieją na jakąś lukę. No i szczęście mi dopisało, w jednym miejscu płot nie spełniał swojej roli.

    Korzystając z okazji wszedłem na szczyt Suchania, ale miejsce mnie nie porwało. W zasadzie to wysiłek włożony w wejście tu, nie zwrócił mi się. Pozostaje satysfakcja ze zdobycia unikalnego szczytu.

    Za to na szlaku trawersującym zachodni stok, można chwilę przystanąć na obserwację Gór - oczywiście - Sowich, bo tu nic nie przeszkadza.

    Schodzę do Owiesna, od razu pod zamek a właściwie jego ruinę. Przetrwał kilka wieków, ale w PRL-u nie dał rady.

    Zaglądam do wnętrza XIV-wiecznej budowli, otoczonej fosą. Wielka szkoda, że nie dotrwał do dzisiaj chociażby w lepszej kondycji. Dachu nie ma, stropów nie ma, ostały się jedynie fragmentami ściany.

    W XVII i XVIII wieku zamek rozbudowywano i zrobiono nawet z niego pałac. I tak trwał latami, nawet II wojna światowa go nie ruszyła.

    Na portalu zachował się wykuty napis z datą 1747, gdy zamek należał do rodu von der Heyde. Nad nim widniał kiedyś herb, ale nie dotrwał.

    Lata 50 i 60-te XX wieku to szabrowanie, niszczenie, upadek. Szkoda, bo mógłby być wielką atrakcją turystyczną.

    Niedaleko zamku jest brama wjazdowa i zaraz, na górce, kościół Świętej Trójcy z XVI wieku. Brama jest odrestaurowana, zatem można zadbać o zabytki.

    Trzymając się szlaku wracam do Przedborowej, najpierw przez teren dawnego folwarku. Część zabudowań, podobnie jak zamek, w ruinie. 

    A dalej już pola, przestrzenie i przyjemne widoki okraszone słonecznymi promieniami. Jeszcze raz kościół Świętej Trójcy, rzucający się w oczy, bo na górce.

    Polna droga z pewnością nie jest idealnym traktem, szczególnie z lekko błotnym podłożem, ale da się jakoś iść. A wokół pagórki Wzgórz Bielawskich bez polskich nazw, lecz są historyczne; tutaj Tengels Berg.
 
    Za plecami zostawiam Suchania, który jakoś specjalnie się nie wyróżnia, no chyba, żeby lesistość uznać za wyjątkowość na tle wielu pobliskich, bezdrzewnych wzgórz.

    Chociaż w mapie jest naniesionych kilka stawów, w tym obok zamku, to przechodząc tamtędy zobaczyłem tylko suche zbiorniki. Dobrze, że przynajmniej ostatni z nich, sporych rozmiarów, jest wypełniony wodą i kaczkami. Ale to nie współczesny akwen, bo widnieje już w dawnych mapach jako Gross Teich.

    Ostatnie dwa kilometry to asfaltowa przygoda na dość ruchliwej drodze. Jeszcze rzut oka w kierunku głównej zdobyczy tej wyprawy i wpadam do wsi.

    12 kilometrów mierzyło to moje okrążenie i mogę się cieszyć, że pogoda dopisała oraz poznałem nowe wzgórza, drogi i wsie.