niedziela, 25 maja 2025

LĄDEK - KARPIAK - TROJAK

 



    Przede mną kolejna pętelka zawierająca odcinek trasy wokół ziemi kłodzkiej. Jestem w Górach Złotych a następnym punktem, który sobie wyznaczyłem do zdobycia, jest Borówkowa, ale to jeszcze nie tym razem, zmierzam tam powoli. Najpierw muszę dojść do miejsca, gdzie ostatnio zostawiłem swoją planową drogę a zaczynam w Lądku-Zdroju na krańcu ulicy Leśnej, skąd widać poniżej Stawy Biskupie a dalej górę Dzielec.

    Już na pierwszym rozstaju trafiam na zagadkę, bo właściwie czymże jest Grosse Wendeplatte, na które kieruje napis na kamieniu? Próbowałem znaleźć odpowiedź w sieci i starych mapach, lecz wszędzie cicho na ten temat, poza jedną, jedyną mapą ścieżek spacerowych z lat 20-tych XX wieku, znalezioną na polska-org.pl; chodzi o dzisiejsze Rozdroże Duże.
 
    Moja trasa jednak tamtędy nie wiedzie, tylko piętro niżej, wzdłuż ogrodzenia lądeckiego arboretum. Z góry, doliną Zamkowe Studziska, spływa sobie potok Jadwiżanka.

    Ciut dalej znajduje się Źródło Jadwigi (daw. Hedwigs Qelle). Jest to obudowane i ozdobione ujęcie wody, poświęcone św. Jadwidze, której wizerunek - popiersie w habicie i z miniaturą bazyliki trzebnickiej w dłoniach - widnieje nad misą z fontanną. Dzieło to powstało w 1911 roku.

    Przy źródle rozstaję się z miłą, leśną Promenadą Jadwigi, aby ruszyć pod górę mniej komfortową ścieżką, lecz jednak ciągle spacerową, bo oznaczoną kolorem niebieskim. Pieszczoty się skończyły, czas na walkę.

    Do Drogi Zielonej jakoś poszło, ale ciąg dalszy podejścia już tak dobrze nie wyglądał, gdyż ścieżka oznaczona w mapie wiodła mocno zarośniętym parowem. Znalazła się nieopodal alternatywa, niebędąca naniesiona na mapy i nawet wyglądała dość solidnie. Niestety do czasu, bo nagle się rozmyła. 

    Ja to chyba lubię się pakować w takie akcje, bo nawet jak sobie obiecuję, że będę szedł tylko pewnymi dróżkami, to i tak wejdę tam, gdzie nie trzeba. Na szczęście do cywilizowanej drogi było raptem może ze sto metrów, więc jakoś sobie poradziłem. A tą cywilizowana okazała się Droga Piasta.

    Ta doprowadza do węzła dróg, gdzie powinno być miejsce odpoczynkowe, ale została tylko jedna sprawna ławeczka. Te dziki i sarny to wszystko poniszczą.

    Dróg spacerowych jest tu do wyboru, do koloru. Mnie interesuje ta, którą dotrę na południe a jest nią Wądroże Gierałtowskie. Sądząc z nazwy, wyobrażałem sobie jakiś wądół, wąwóz czy parów a tu nic takiego, zwykły trawers na którym przy stoku zatrzymują mnie jakieś skałki, wyglądające jakby za chwilę miały spaść.

    Myślałem, że z nich będzie jakiś widoczek, ale z drogi pod nimi jest dużo lepiej; Góry Bystrzyckie na horyzoncie ze Smolną i Wolarzem a także lewiński Grodczyn do kompletu. Bliżej, pod nosem, Kierzna.

    I tak Wądrożem Gierałtowskim dostarczyłem ciało do szlaku niebieskiego, który opuściłem podczas poprzedniej ekspedycji. Teraz celem jest Karpień. Dzięki linii energetycznej a dokładnie wycince w jej ciągu, mogę uchwycić ociupinkę Gór Bialskich, ściśle mówiąc Czernicę.
 
    Poza tym jeszcze ponad lasem można dostrzec samiuśkie wierzchołki Łyśca i Suszycy.

    Szeroką, bitą drogą tak dobrze mi się szło, że przegapiłem skręt szlaku, co uzmysłowiłem sobie dopiero wtedy, gdy ujrzałem zabudowania.

    Skręt przeoczyłem pewnie dlatego, że dalej szlak pnie się mocno pod górę a mój organizm podświadomie broni się przed wysiłkiem, którego i tak nijak nie idzie uniknąć. Niedaleko tego skrętu jest spora wiata, ale wewnątrz nie wygląda zbyt przytulnie.

    A z ostrego podejścia widoki niezbyt obszerne, graniczny Czernik się pokazał i tyle.

    Forsowne podejście folguje przy Drodze Gierałtowskiej, bo tu szlak zmienia właśnie kierunek. Prosto mógłbym dojść na Królówkę, ale nie mam takiej potrzeby, gdyż byłem tam kilka lat wstecz i to mi wystarczy, poza tym trawers Drogą Gierałtowską leży mi bardziej.

    Na wschodnim stoku Karpienia spotykają się dwa szlaki, by dalej wspólnie wchodzić na szczyt. Nie pozostaje mi nic innego, jak wraz z nimi zacząć kolejną wspinaczkę.

    Nareszcie wierch, lecz nie ostatni w czasie tej przechadzki. Góra Karpień, lub także Karpiak, z resztkami zamku o tej samej nazwie (daw. Karpenstein) znajduje się na wysokości 782 m n.p.m. Zamek ma długą historie, gdyż powstał na przełomie XIII/XIV wieku a jego pierwsi właściciele mieli w herbie karpia, stąd nazwa. W późniejszym czasie rezydowali tu zbóje, którzy napadali na okoliczne włości, aż w końcu ci napadani wzięli odwet i zniszczyli zamek. To tak w bardzo wielkim skrócie.

    Na części murów, przy dziedzińcu wewnętrznym, widać jakieś zabezpieczenia, niektóre miejsca są przykryte plandekami. Wydaje mi się, że jednak trochę za późno na ratowanie zamku.

    Z mojej poprzedniej wizyty pamiętam jeszcze kamienną ławkę, więc ją odszukałem i ze smutkiem stwierdzam, że niestety ulega dalszej degradacji.

    Mimo wszystko miejsce jest przyjemne, zwłaszcza w słoneczną pogodę, dobre na piknik czy biwak.

    Z Karpiaka zejście do dużego węzła, Rozdroża Zamkowego na przełęczy Kobyliczne Siodło, a że wiata jest zajęta, nie zatrzymuję się tylko gnam dalej szlakiem zielonym.

    Przy szlaku stoi ostatnie żywe świadectwo istnienia wioski Karpno (daw. Karpenstein): kościółek pw. MB od Zagubionych. Aż trudno uwierzyć, że te leśne tereny wokół to były pola i łąki a znajdowało się tu kilkanaście domów, w tym zajazdy.

    Kaplica dotrwała do dzisiaj dzięki jej odnowieniu w 1995 roku, tyle szczęścia nie miały okoliczne zabudowania. Kościółek ten jest świątynią myśliwych, leśników i ekologów.

    Obok kaplicy jest miejsce, gdzie można sobie odpocząć, choć wydaje mi się, że jest ono przystosowane do rytuałów religijnych na świeżym powietrzu.

    Ponieważ zależało mi, żeby podczas tej przechadzki wstąpić na oględziny nowej platformy widokowej na Trojaku, musiałem przerwać marsz szlakiem zielonym i wrócić na Rozdroże Zamkowe, ale oczywiście nie tą samą drogą. Dlatego przy rozwidleniu  wirtualnie wieszam tabliczkę "zaraz wracam" i ruszam w dół doliną Potoku Karpowskiego, nie bardzo elegancką drogą, choć kuracyjną.

    I tak przeskakując z drogi na drogę znalazłem się na Drodze Dużej Okólnej, z której - dzięki uprzejmości lasu - mogłem zobaczyć graniczną Górę Kadzielną.

    Więcej widoków z drogi nie było mi dane. Ponownie trafiłem na Kobyliczne Siodło i ponownie wiata była zajęta, taki tu ruch. Nic to, wchodzę na Trojaka.

    Podejście nie należy do lekkich, łatwych i przyjemnych, więc przystaję na chwilę, aby poprawić saturację i przy okazji rozejrzeć się. Za bardzo, to nie ma za czym się rozglądać, bo tylko sąsiednia, rozciągnięta Królówka jest dostępna, zatem postój jest krótki.
 
    Zaczynają się skały, czyli w monotonnym, leśnym krajobrazie coś się dzieje. Na początek Skalna Brama, przesmyk między dwiema formacjami, tworzącymi boki wrót. 

    Droga przez tę ciasną przestrzeń wiedzie po głazach, gdzie nietrudno o potknięcie, chociaż chyba bardziej schodząc. A schodziłem tędy kilka lat temu, bez wywrotki.

    A na górze czeka już ten wąski przesmyk, który tworzą: po lewej Skalny Orzeł a po prawej Skalna Twierdza.

    Za Skalną Bramą teren jest równiejszy, bo to już wierzchowina Trojaka a skały ciągle towarzyszą w wędrówce. Następne, które mijam to Trzy Baszty.

    Spod Baszt jest możliwość wyjrzenia z lasu na śnieżnickie zasoby a konkretnie Krowiarki z Suchoniem i Skowronią Górą.

    Baszty od zachodu.

    I widoczek na masyw ze Śnieżnikiem i Czarną Górą.

    Zbliżam się do kulminacji Trojaka (770 m n.p.m. - daw. Dreiecker) schodząc lekko ze szlaku, by zrobić fotkę Skalnemu Murowi, ale tylko części jego południowej ściany, bo ta formacja jest bardzo długa a obchodzić dookoła jej nie mam zamiaru, jest zbyt krzaczasto. 

    Dochodzę do najludniejszego rejonu Trojaka, gdzie z jednej strony jest czoło Skalnego Muru od zachodu i obok Szyb.

    A z drugiej strony skała Trojan z platformą widokowa na wierchu, na który prowadzą schody, które udało mi się sfotografować bez ludzi a jest tu ich od groma.

    Byłem tu we wrześniu 2018 roku, platformy oczywiście jeszcze nie było, choć o niej się już wspominało a spacer po szczycie Trojana nie był gładki, bo jednak skały są nierówne, były wtedy tylko barierki. Teraz to jest zupełnie inaczej, na pewno bezpieczniej.

    Znalezienie się tutaj ma naturalnie jeden cel: podziwianie z góry pięknych krajobrazów. I w przyjemnych, słonecznych warunkach jest to wdzięczne zajęcie. Grupa Śnieżnika dominuje na horyzoncie, w tym m.in. Śnieżnik, Żmijowiec, Czarna Góra, Suchoń. Jeszcze dalej widoczne Orlickie i Bystrzyckie.
 
    Ciąg dalszy Bystrzyckich ze Smolną i Wolarzem, przechodzących w Stołowe z wyróżniającymi się Skalniakiem i Szczelińcem Wielkim. A pod nosem kurort Lądek.

    Jawornik Wielki całkiem blisko, wszak to także Góry Złote.

    Jest także Borówkowa, którą mam w planie jednej z następnych wycieczek.

    Schodzę do Lądka i oglądam się jeszcze za siebie na Trojana i konstrukcję na nim. Cięgle ktoś tam jest i w drodze z góry mijam co rusz różne grupki, niewątpliwie podążające na punkt widokowy a niektórzy sprawiają wrażenie, jakby wyskoczyli do kawiarni i niespodziewanie znaleźli się na stromym, kamienistym szlaku.

    Jeszcze jedna skała przy szlaku - Samotnik. Musiałem odczekać chwilę, zanim mogłem ją sfotografować bez udziału ludzi, którzy chyba wzięli ją za celebrytę i koniecznie musieli mieć z nią zdjęcie.

    Ostatnie metry wiodą przez las, w dół po stromiźnie, bym znów znalazł się nad Stawami Biskupimi, zatem to koniec spaceru.

 
 






poniedziałek, 12 maja 2025

POGÓRZE KARKONOSKIE

 

 
   
    Wieki nie łaziłem po Karkonoszach a dokładnie prawie sześć lat, więc gdy to sobie uzmysłowiłem, poczułem się w obowiązku złożyć wizytę w tym regionie. Jednak kiedy myślę Karkonosze, to mam przed oczami Grzbiet Główny i mrowie ludzi jak na deptaku i trudno jest mi pozbyć się z głowy takiego obrazu. Dlatego postanowiłem pójść gdzieś, gdzie można spodziewać się trochę kameralności i padło na Pogórze Karkonoskie, czyli taki przedsionek Gór Olbrzymich. Za najlepsze miejsce na start uznałem Miłków a dalej to już tylko konsekwencja tego wyboru. Jedynym dylematem jaki miałem, to ten, czy zacząć szlakiem czerwonym a wracać niebieskim, bądź na odwrót. Wygrała opcja druga i po wycieczce mogę powiedzieć, że raczej słusznie.
    Tak się dotąd składało, że większość moich przechadzek zaczynałem blisko kościołów, bo przeważnie w ich okolicy jest jakiś parking. Nie inaczej było tym razem, gdyż wylądowałem co prawda obok boiska, ale z drugiej strony przy kościele też, tak więc na początek budynek kościoła św. Jadwigi Śląskiej, ukształtowany w XVIII wieku, choć jego początki sięgają XIV wieku.

    Przez ponad kilometr trwa wychodzenie ze wsi szlakiem niebieskim, więc mijam domy i zagrody próbując gdzieniegdzie wyjrzeć poza budynki. Dwa wierzchołki na zachodzie to Grabowiec i Czartowiec, choć właściwie ta druga to nazwa skały na tym wzniesieniu. Grabowca mam w planie.

    I właśnie między tymi wierchami jest siodło - Rozdroże pod Grabowcem, na którym znajdują się pewne ruiny. Już na podejściu są pierwsze, kamienne pozostałości.

    A na samym rozdrożu krzyżują się szlaki i są tu pozostałe zgliszcza po prewentorium, ale bliżej im się przyjrzę na powrocie.

    Trzymając się nadal niebieskiego szlaku trawersuję północny stok Grabowca, licząc na jakieś widokowe przerzedzenie zarośli a tymczasem trafiam na wejście do sztolni.

    Oczywiście zapuszczam żurawia do środka, lecz jej wysokość nie zachęca mnie do głębszej penetracji. Podobno jej długość to około 50 metrów i na końcu znajduje się niewielki basen wypełniony wodą, pod którym jest studnia. Po zakończeniu górniczej eksploatacji miejsce to służyło za rezerwuar wody dostarczanej do schroniska poniżej, którego ruiny mijałem.

    Doczekałem się wreszcie jakichś widoczków na północną stronę, gdzie prym wiodą Góry Kaczawskie a najbardziej w oczy rzuca się Przełęcz Komarnicka.

    Jest Kotlina Jeleniogórska ze Wzgórzami Łomnickimi, wśród których wyróżnia się Grodna z zamkiem Henryka. Widać też kawałek Jeleniej Góry i bliżej Sosnówkę.

    A jak Sosnówka, to naturalnie zbiornik wodny pitnej.

    Poniżej drogi, na stoku, wypatruję wystających skałek i jest powód do zejścia ze szlaku o kilkadziesiąt metrów, bo lubię takie treści. 

   Wdrapałem się łatwo na jedną z nich i ujrzałem taki sobie widoczek po północnej stronie.

    Z zachodniego stoku Grabowca jest widoczny już inny kierunek a tam przede wszystkim Grzbiet Główny Karkonoszy. Widać kawałek Kotła Wielkiego Stawu, jest Smogornia, Tępy Szczyt i Mały Szyszak.

    Jest także Chojnik z zamkiem oraz Góry Izerskie reprezentowane przez Kamienicę, Kowalówkę, Tłoczynę i Ciemniaka.

    Sląskie Kamienie, Wielki Szyszak, Śmielec i Vysoká pláň z RTON-em nad Śnieżnymi Kotłami.

    Poniżej drogi, wśród zarośli, widzę wystający okrągły budynek, więc schodzę na oględziny kaplicy św. Anny i jej otoczenia. Pierwotna kaplica, drewniana, stała tu już w XIII wieku, ale potem były niszczące wojny husyckie, trzydziestoletnia, zatem to, co dzisiaj widać pochodzi z XVIII wieku.

    Kaplica nie jest jedynym budynkiem na tym odludziu, bo szukającym spokoju oferuje ono miejsca noclegowe i jadło w kilku domach wakacyjnych. Poza tym jest tu Dobre Źródło i altana przy kaplicy.

    Przy kaplicy przesiadam się na szlak żółty i podchodzę jeszcze wyżej, aż do Przełączki, gdzie znajduje się dom wypoczynkowy "Lubuszanin". Bardzo przyjemne miejsce, przełęcz na polanie (720 m n.p.m.), wokół tylko las i łąki, choć parę rzeczy szpeci ten sielski krajobraz.

    Jeszcze tu wrócę, gdyż stąd rozchodzą się szlaki a na razie oboma i Babią Ścieżką gnam dalej, aż do rozwidlenia, gdzie wybieram żółty podchodzący na Czoło.

    W mapie daje się zauważyć dwa wierzchołki i na gruncie nie jest inaczej. Szlak przechodzi siodełkiem między nimi i żeby znaleźć się na wierchu trzeba odbić jakieś sto metrów, ale warto. Najpierw ten główny, który wita gustownymi skałkami na szczycie. Takie kulminacje to ja szanuję, nawet tabliczki nie trzeba.

    Chociaż akurat tu jest drzewo, które rośnie chyba specjalnie po to, żeby przymocować do niego jakąś tafelkę. Całkiem sympatyczne to Czoło (875 m n.p.m. - daw. Stirn Berg), takie nie byle jakie.

    Ale to nie koniec atrakcji, bo w kierunku wschodnim jest ciąg dalszy skałek, tylko znacznie wyższych, zwanych "Wieżyce". Lekkie przedarcie się przez krzaki i stoję pod nimi.

    Dla świętego spokoju odwiedziłem także drugi wierzchołek, o cztery metry niższy, ale nic szczególnego na nim się nie mieści. Jedno, co mi przyszło do głowy przy włażeniu, to głupia myśl, że skoro tamten wierch był Czołem, to ten jest pewnie potylicą.

    Babią Ścieżką zszedłem do Przełęczy pod Czołem a tu już Karpacz Górny i droga z Karpacza do Sosnówki.

    Turystyczne to miejsce, bo znajduje się tutaj wiele pensjonatów i ośrodków wypoczynkowych. Zostawiam szlak żółty i ulicą Partyzantów ruszam szukać szlaku czerwonego, zatrzymując się chwilę na sesję, ponieważ pierwszy raz podczas tej wycieczki porządnie widać Śnieżkę.
 
    Mijam po drodze różne budynki, w tym stary, ciekawy na pierwszy rzut oka - jak się wydaje - właśnie jakiś pensjonat.

    Jednak od frontu dobre wrażenie idzie w diabły. Niestety budynek nie jest w dobrej kondycji i chyba już nie będzie.

    Po chwili znowu las, ale też trafia się widoczek karkonoski na Łysą Górę, Czoło (to wysokie) i Skalny Stół.

    W dalszej wędrówce przechodzę drogą, której boki udekorowane są specyficzną boazerią, ciągnącą się na dość długim odcinku.

    Łapię szlak czerwony i wraz z nim ponownie docieram do Przełączki a z niej dalejże tym szlakiem pod górę. Ze zbocza widok na przełęcz a daleko Śnieżka, zdobyte Czoło i gdzieś tam w oddali Smogornia, Tępy Szczyt i Mały Szyszak.

    Już przed wycieczką postanowiłem, że zaliczę na niej trzy wierzchołki, Czoło mam za sobą, teraz pora na Grabowiec, ale gdy stanąłem na rozstaju i zobaczyłem to szalone podejście, to bliski byłem rozpaczy.

    Do szczytu jest jakieś 350 metrów, ale pierwsza połowa tego dystansu prawie sponiewierała moje morale. Dobrze, że po drodze różne czynniki chwilowo odwracają uwagę od niedogodności, jak np. skałki.

    Albo widoczki, ten akurat już znany, ale warty zatrzymania się.

    W drodze na szczyt jeszcze trochę skałek jest a sama kulminacja także posiada w zestawie takowy wyróżnik. Tabliczki za to żadnej nie ma. Grabowiec dawniej zwał się Kräber Berg/Gräber Berg i wznosi się na wysokość 785 m n.p.m. Jak się można domyślić, widoków ze szczytu nie ma co oczekiwać.

    Wracam do szlaku i sunąc na północ rozglądam się za skałami naniesionymi w mapie. Wreszcie są, po prawej na stromym stoku widać nad drogą grupę skałek nazywaną w świecie wspinaczy Garb lub Grab (chyba literówka się wkradła na ich stronie i nie wiadomo która nazwa jest właściwa). Wdrapałem się na stok i pooglądałem sobie te ciekawe formy.

    Kawałek dalej, poniżej drogi, stoi wysoki skalny słup i jest to Ostra. Zarośla sporo zasłaniają, ale da się ją zauważyć, bo w grupie Grabowieckich Skał jest najwyższa.

    I kolejna formacja przy szlaku, tym razem Mała. Od tej strony wygląda niepozornie i nie widać żeby było jakieś wejście na nią.
 
    A tuż obok Małej jest ta najbardziej znana, czyli Patelnia. Ona również od strony drogi nie sprawia wrażenia pokaźnej, lecz to tylko pozory.

    Jest ścieżka w dół prowadząca na jej zaplecze a tam schodki prowadzące na górę. Tak, kiedyś była popularnym tarasem widokowym, co potwierdzają stare zdjęcia czy ryciny.

    Ten spory, płaski wierch był chyba głównym motywem nazwania po polsku tej skały Patelnią. 

    Są oczywiście piękne krajobrazy, tyle, że nie dokoła a głównie na północ i wschód, więc przede wszystkim Góry Kaczawskie z Połomem na środku a w dole kilka wiosek, jak Łomnica, Mysłakowice i Kostrzyca. Mieszczą się też rudawskie Sokoliki.

    Rudawy Janowickie też są widoczne, choć bez swojego najwyższego Skalnika, ale są inne, jak Wołek, Dzicza Góra i Bielec.

    Zaciekawiła mnie jedna duża chałupa widziana z Patelni i po sprawdzeniu wiem, że jest to resort na Kazalnicy.

    I jeszcze ostatnie spojrzenie w przestworza przed zejściem z tej interesującej skały. To chyba było najatrakcyjniejsze miejsce tej wycieczki.

    Idąc dalej szlakiem powracam do skrzyżowania, na którym już byłem: Rozdroże pod Grabowcem. To tutaj znajdują się tzw. ruiny prewentorium, bo właśnie kiedyś mieścił się tu ośrodek dla dzieci chorych na gruźlicę. Było to jednak po wojnie a przed nią było tu schronisko Bergfriedenbaude zbudowane w stylu tyrolskim w 1912 roku.

    Stare zdjęcia pokazują jak piękny był to obiekt i jak pięknie położony, z widokiem od wschodu po zachód. Prewentorium zakończyło działalność w 1966 roku i od tego czasu zaczęła się jego degradacja. Po zmianach ustrojowych był nawet pomysł przywrócenia blasku budynkowi, ale ktoś niestety uznał, że podpalenie obiektu będzie lepszym rozwiązaniem i tak kończy się historia Bergfriedenbaude.

    I już właściwie pozostało zejście czerwonym szlakiem do Miłkowa, ale miałem w planie przecież jeszcze jeden wierzchołek: Głaśnicę. Odbiłem więc ze szlaku na chwilę, licząc oczywiście na jakąś ścieżkę. Owszem, blisko szczytu przebiega szeroka, bita droga, lecz dostać się na górę trzeba już po omacku.

    Niby tylko kilkadziesiąt kroków pod górę, ale w trudnych warunkach terenowych, docieram w końcu na szczyt. Rewelacji nie ma, choć jest znośnie, jakieś skałeczki kwitną na wierchu i jego okolicy, poza tym dużo zarośli i kilka wyróżniających się - bo wysokich - drzew. Tabliczki nie ma. Głaśnica (daw. Matzken Berg) wg Geoportalu leży na wysokości 620 m n.p.m.
 
    Schodząc już całkowicie do Miłkowa, wyłapuję jeszcze ze zboczy jakieś obrazki, jak np. Sokoliki a przed nimi Mrowiec.

    Przy ulicy Kasztanowej jest spory teren, wydaje się że rekreacyjny, bo sporo tu działek z domkami letniskowymi i wszystko ogrodzone. Bardzo miłe miejsce nawet do zamieszkania. A w tle Czartowiec, teraz żałuję, że na niego nie zajrzałem.

    I już na dole, w Miłkowie, przy krzyżówce z efektowną kapliczką i figurą MB. Na drugim planie karkonoski dominator.

    Za kapliczką są stawy hodowlane, znad których wyłania się sielankowy obraz Miłkowa z dwiema wieżami. Jedna to należąca do rzymskokatolickiego kościoła św. Jadwigi Śląskiej a druga do dawnego kościoła ewangelickiego, będącego w ruinie.

    W sumie zrobiłem czternaście kilometrów, ale mam wyrzuty, bo po wycieczce widzę, że mogłem jeszcze zajść w kilka innych miejsc. Cóż, jest mały niedosyt, czasem tak bywa.