Myślałem, że sudecki, wędrówkowy rok 2024 został już przeze mnie zakończony i trzeba z nowymi planami szykować się do wejścia w następny, ale okazało się, że nie. Jeszcze rzutem na taśmę w końcówce grudnia udało mi się zrobić małą wycieczkę i rozruszać nieco zastane gnaty. Miało być szybko, gdyż rekordowo krótkie dnie nie pozwalają na szaleństwa, więc było. Za cel obrałem sobie Siedem Sówek, grupę skałek, która wpadła mi w oko, gdy grzebałem w mapie, a których nie miałem okazji poznać. Opracowałem zatem trasę i ruszyłem do Kamionek. Przejeżdżając przez Przełęcz Jugowską doznałem lekkiego szoku, bo ilość samochodów zaparkowanych na poboczach i parkingach można było liczyć w setki i nawet główną drogą trudno było się przedrzeć. Tłumy, to mało powiedziane. Szczęśliwie nie miałem tego miejsca za bazę wypadową a w Kamionkach było luźno, choć wcale nie pusto. Przy blasku słońca wystartowałem znad Pieszyckiego Potoku zwanego również Kamionką.
Ulicą Skalistą ruszam na zachód w kierunku Góry Skalistej, będącej pierwszym wzniesienie na mojej drodze.
Będąc u podnóża domyślam się skąd jej nazwa. Dzięki bezlistnej porze roku, z bliska widać jak bardzo stoki udekorowane są skałami.
Spod Góry Skalistej widok na przeciwległe zbocze Doliny Kamionkowskiej z wierchami: Błyszcz, Galica, Kawnica, Żebrak. Niewiele te nazwy mówią, bo też nie wiedzie tam żaden szlak i mało kto tam się zapuszcza. Brzmi to dla mnie jak zaproszenie.
Na wierzch Góry Skalistej nie prowadzi bezpośrednio żadna ścieżka, ale tych kilkadziesiąt kroków po liściastym dywanie jestem gotów zrobić, by się tam znaleźć. Prawie na szczycie wystaje jedna z licznych tutejszych skał.
Niestety szczyt nie jest dobrym punktem widokowym, chociaż i tak zimą lepiej cokolwiek widać z góry.
Próbuję zatem uchwycić, mimo drzew, jakieś obrazy i nawet się udaje, może niezbyt przejrzyste, ale jednak.
Z góry schodzę w dolinę, żeby od dołu móc podziwiać główny cel mojej przechadzki. Najpierw jednak eleganckie wejście w dolinę przez bramkę.
Zaraz za nią, na stromym zboczu, puszy się dorodna skałka, która w mapie figuruje jako Ciosana. Zerkam na dawne niemieckie mapy i w tym miejscu nie ma nic, za to tam, gdzie się udaję, do sówek, widnieje wierzchołek o nazwie Hauenstein Berg, czyli "góra ciosanej skały (kamienia)". Ciekawe.
Dnem doliny płynie dziarsko potok, przy którym łapię ścieżkę przyrodniczą oprowadzającą po ciekawych, okolicznych atrakcjach. Przez pewien czas się ich przytrzymam.
No i dotarłem pod Siedem Sówek, zainstalowanych na stromym stoku dawnej Hauenstein Berg. Skałek tutaj jest znacznie więcej niż siedem, ale wydaje mi się, te sowie charakteryzują się obłym kształtem, przypominającym te ptaki.
Jest oczywiście legenda, trochę słaba, o siedmiu siostrach, córkach zaborczego kmiecia, któremu pewnego razu owe dziewoje prysły z domu, obdarowane wcześniej przez śniadego jegomościa magicznymi chustami, sprawiającymi przemianę w dowolne zwierzę, ale max. dwa razy, gdyż trzeci jest nieodwracalny. Ojciec od lokalnej czarownicy również nabył możliwość podobnej przemiany i zaczął się pościg, który, po wielu przygodach, skończył się ostatecznym przeistoczeniem sióstr w sowy. Nie wiem od kiedy ta legenda funkcjonuje, ale szukając jakichś informacji, nie znalazłem niczego na temat "sieben eulen", zatem niemiecka opowieść to raczej nie jest. Zresztą, jak już wcześniej wspomniałem, grzbiet, na którego stoku te skałki się znajdują, zwał się Hauenstein Berg i jak się domyślam pochodzi od tutejszych "ciosanych skał". Ale mogę się mylić.
Jeszcze zanim tu dotarłem, myślałem nawet, że wdrapię się bliżej tych skałek, lecz na miejscu stromizna stanowczo przemówiła mi do rozsądku, tak więc sówki i inne, mniej krągłe formy, podglądałem z dołu, ze ścieżki przyrodniczej.
Pora roku zdecydowanie pomaga w oględzinach innych obiektów niż drzewa, dlatego też zdecydowałem się na taką wycieczkę właśnie w grudniu i do tego szczęśliwie bezśnieżnym.
Co chciałem, to zobaczyłem, ale to jeszcze nie koniec. Na razie trzymając się ścieżki przekraczam kolejny sowiogórski potok, przechodząc po niesamowicie śliskim mostku, skleconym z trzech pni. Jeden fałszywy krok i morsowanie gotowe.
Kawałek dalej łapię szlak żółty, zostawiając ścieżkę przyrodniczą, i mozolnie, choć nie nazbyt ciężko, podchodzę do miejsca, gdzie dokonam konsumpcji w przyzwoitych warunkach. Największym moim problemem jest utrzymywanie temperatury ciała, gdyż wyżej, na nasłonecznionych stokach jest przyjemnie i można by coś z siebie zrzucić, natomiast w dolinach szczypie nieco i chłód przeszywa.
Duży węzeł szlaków Stara Jodła. Stąd na Wielką Sowę jest jakieś 1,5 godziny, niecałe trzy kilometry ciągle pod górę. Dla mnie to miejsce na chwile relaksu z ciepłą, ziołową herbatą.
Nazwa miejsca sugeruje związek z jakimś drzewem i faktycznie, rośnie tu pewna jodła, odgrodzona i opisana, ale na starą raczej nie wygląda. Przypuszczam jednak, że dawniej rosła w okolicy jakaś inna ważna jodła, gdyż jest to naniesione na stare mapy a krzyżówka zwała się Kreuztanne i to właśnie musiała być ta stara jodła, która nie przetrwała do dzisiaj.
Wraz ze ścieżką przyrodniczą zaczynam zejście w niższe partie, ale dopóty wysokość jest jeszcze dogodna, dopóki mogę dostrzec dalsze wierzchołki a wśród nich rzucającą się w oczy kopułę Słonecznej.
Wraz z wartkim nurtem potoku, którego już wcześniej miałem okazję poznać, opuszczam się coraz niżej w chłodne objęcia doliny.
Jestem po drugiej stronie grzbietu z Siedmioma Sówkami i z obserwacji wynika, że na tym stoku jest biednie jeśli chodzi o skałki. Schodząc tu, koniecznie chciałem sprawdzić, czymże jest oznaczony w mapach Drewniany Kamień. Otóż rzeczony kamień to tylko miejsce.
Owszem, nawet miłe miejsce, z potencjałem, ale atrakcji w postaci jakiegoś niezwykłego kamienia, drzewa, czy też innego wyjątkowego obiektu, to niestety tu nie ma.
Przy Drewnianym Kamieniu opuszczam ścieżkę przyrodniczą, by wspiąć się na grzebień, bo ciągle mi mało wrażeń z Siedmiu Sówek. I to jest dobra decyzja, gdyż na górze jest bardzo przyjemnie. Wąski grzbiet, strome stoki, ściółka pod stopami, tak jest na dawnym Hauensteinbergu, ciągnącym się na długości kilkuset metrów.
Docieram nad sówki a kto wie, może nawet stoję na jednej z nich i rozglądam się uważnie badając otoczenie i wyszukując skałek poniżej. Po drugiej stronie doliny - Kokotna Łąka, ale żadna to łąka tylko góra.
Główny punkt programu mam zatem z głowy, ale chciałbym na powrocie wdrapać się na jeszcze jedną górkę, która mnie bardzo zainteresowała, gdy przeglądałem mapy. Chodzi o Górę Siciakową, półnagie wzniesienie po zachodniej stronie Kamionek Górnych. Dotarcie do niej, według map, nie powinno być skomplikowane. Próbuje więc dojść od zachodu a będąc nad łąkami wreszcie łapię jakieś widoczki, te akurat są znane już z początku wycieczki: Błyszcz, Kawnica, Żebrak.
Niestety istnieje pewien szkopuł. Teren w okolicy łąk jest prywatny i ogrodzony. Idę więc wzdłuż ogrodzenia z nadzieją, że kiedyś się skończy lub jakaś dróżka będzie wiodła w stronę góry.
I tak znalazłem się po południowej stronie Góry Siciakowej z miejscem siedzącym i ładnymi widokami, na poznane już wzrokowo wierchy po drugiej stronie doliny.
A także na zwężającą się Dolinę Kamionkowską,
za którą widać Pieszyce oraz Masyw Ślęży z Radunią.
Jest również pożądana przeze mnie górka, do której dostępu strzeże seria ogrodzeń. No niestety nie da się tam dostać, chyba jest prywatna. A taki fajny pagórek.
Nic to, schodzę do Kamionek chwytając jeszcze okoliczne słoneczne krajobrazy; Kokotna Łąka, Kocioł, Zameczna.
Wierzchołek Żebraka.
Jako że już jest kilka dni po świętach, to Mikołaj skradający się do domu wygląda trochę podejrzanie. Chyba, że się zasiedział i właśnie wychodzi.
Jeszcze przemarsz przez Kamionki aż pod Muzeum Góry Sowie Region Sudety i 9 km zrobione, przed zachodem słońca. Tak skończyłem kolejny rok.